PAP: Czy pisząc biografię Tyrmanda trafił pan na jakieś nieznane informacje? Czy coś pana zdziwiło? Zaskoczyło?
Marcel Woźniak: Przede zaskoczyło mnie to, jak wiele z historii opisywanych przez niego w prozie, znajduje odzwierciedlenie w zachowanych dokumentach. Do dziś istnieje np. fałszywy dowód osobisty wydany w podwileńskich Cudzieniszkach, dzięki któremu Tyrmand udawał Francuza podczas wojny spędzonej w Niemczech.
PAP: Odtwarza pan pochodzenie rodziny Tyrmandów – z obu stron pojawiają się tam całe rzędy żydowskich rzemieślników. Jak ta rodzina się asymilowała? Czy pochodzenie wpłynęło na światopogląd przyszłego pisarza? Jak to właściwie było z bar micwą i chrztem? Wywnioskowałam z pana książki, że każdej żonie mówił co innego….
M.W.: Rodzina ojca Tyrmanda była religijna, dziadek Zelman był w zarządzie synagogi Nożyków. Rodzina matki należała do socjety. Z tego połączenia powstał dom Tyrmandów, w sercu Starego Miasta, na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej. Leopoldowi znacznie bliżej było do kawiarni i na basen Legii, niż do Nalewek. Doświadczenie wojny, eksterminacja rodziny i wspomniana wcześniej fałszywa tożsamość, pod którą ukrywał się w czasie okupacji, ostatecznie pomogły mu wyrzec się pochodzenia. Dopiero przyjazd do Izraela w ostatnich latach życia poruszył ponownie tę strunę. Nie jest jednak prawdą, choć tak mówiono, że w USA Tyrmand nawrócił się na judaizm.
PAP: Czym była dla Tyrmanda Warszawa? Kim on jest dla miasta?
M.W.: Warszawa była mu krainą dzieciństwa i arkadią, w której zasiano w nim miłość do sztuki i afirmację życia. W "Złym" opisał to miasto - odchodzące w gruzy na rzecz tej nowego. I na zawsze stał się tej Warszawy bardem - jak Fogg, Grzesiuk, Wiech, Białoszewski.
PAP: Dość szczegółowo opisuje pan mało znany okres życia Tyrmanda, gdy w 1940 roku przebywał w Wilnie. Jak to się stało, że człowiek, który pół życia poświęcił na walkę z komunistami zasiadał w redakcji "Prawdy Komsomolskiej"? Dlaczego nie chwalił się potem tym epizodem? Jak to się stało, że został aresztowany przez NKWD?
M.W.: W książce wyraźnie stawiam tezę, że Tyrmand nie pisał do "Prawdy Komsomolskiej", nie ma na to dowodów, choć może używał współpracy z ta redakcją, jako kamuflażu. Zarzuty pisywania agitacyjnych felietonów wysunęli, już po śmierci Tyrmanda, gorliwi współpracownicy komunistycznego systemu. Nie mogli wiedzieć, że Tyrmand był w wileńskiej komórce AK, że został aresztowany przez NKWD i jechał w transporcie na Syberię. Działo się to w czerwcu 1941 roku, Niemcy zbombardowali tory i Tyrmandowi udało się uciec. Oficjalne postępowanie NKWD przeciwko Tyrmandowi na Litwie toczyło się do lat 60. Wspominanie o działalności Tyrmanda w Wilnie, zarówno oficjalnej, jak i konspiracyjnej, mogło się dla niego bardzo źle skoczyć. Myślę, że dlatego właśnie milczał.
PAP: Dla mnie najciekawszy okazał się rozdział książki, w którym przedstawia pan dalsze losy Tyrmanda podczas okupacji. Podjął bardzo odważną decyzję próby przetrwania „w oku cyklonu”, udając w Niemczech Francuza. Podobno miał kochankę z Bund Deutsche Mandel, hitlerowskiej młodzieżówki dla dziewcząt. Syn Tyrmanda Matthew podkreśla, że obrzezanemu mężczyźnie takie doświadczenie rzeczywiście mogło podnosić adrenalinę...
M.W.: Tyrmand w Wilnie zgłosił się na roboty do Niemiec. Na Litwie Żydów eksterminowano w Ponarach i getcie, w Polsce w obozach. Najciemniej jest podobno pod latarnią... Na terenie Niemiec imał się wielu zajęć - był kreślarzem, tłumaczem, kelnerem. Zaokrętował się na statek, ale w Skandynawii gestapowcy złapali go i wysłali do obozu jenieckiego. Tam doczekał wyzwolenia. Pamiątką z obozu był sygnet, który Tyrmand nosił do końca życia.
PAP: Początki Tyrmanda w PRL-u wyglądały całkiem zachęcająco - miał pracę, pozycję towarzyską... Jak przebiegał proces przesuwania się Tyrmanda na pozycje kontestatora systemu?
M.W.: Po wojnie łudzono się, że jakoś to będzie - wojna się skończyła, chciano żyć. Potem przyszedł socrealizm, Bierut. Z "Expressu Wieczornego" i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wywalono go za to, że jako jedyny gość w loży dziennikarskiej ostentacyjnie klaskał podczas zawodów sportowych na część Stanisława Mikołajczyka. Cała reszta stadionu milczała. Z "Przekroju" wyleciał za relację z bokserskiego meczu Polska -ZSRR. Sędzia wyraźnie faworyzował drużynę gości, na co publiczność zareagowała rzucaniem butelkami. A Tyrmand napisał, że kibice zachowali się wzorowo, właśnie tak, jak powinni.
Tyrmand systematycznie spychany był pod ścianę. Wykorzystał odwilż, napisał "Złego" i "U brzegów jazzu", zorganizował festiwale jazzowe. Ale był dla władz niewygodny, więc zaczęto go ośmieszać i deprecjonować. Robiono z niego faceta od panienek i kolorowych skarpetek. Dzisiejszy mit Tyrmanda jest tego pokłosiem.
PAP: Czemu ostatecznie podjął decyzję o emigracji?
M.W.: Wyjechał z Polski, gdy miał dość i władzy, i stołecznych salonów. Wstrzymywano mu druk książek, zdejmowano z ekranów kin jego filmy. "Życie towarzyskie i uczuciowe" przelało czarę goryczy. Książki nie zatrzymała cenzura, tylko sama "warszawka", okrutnie tam sportretowana. Gdy Tyrmand wyjechał, wszyscy odetchnęli, wreszcie przestał patrzeć im na ręce. Książka ukazała się na emigracji, a w Polsce wylano na Lolka wiadro pomyj. I tak oto barwny ptak zniknął, wymazany z historii. Teraz przeżywa swój pośmiertny benefis. Zasłużył na to.
Książka "Moja śmierć będzie taka, jak moje życie. Biografia Leopolda Tyrmanda" ukazała się nakładem wydawnictwa MG.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)