Nowy film Woody’ego Allena jest jak bal wydany przez dowcipnego gospodarza. Im bliżej końca, tym atmosfera beztroski ustępuje jednak miejsca melancholii.
Nowy film Woody’ego Allena jest jak bal wydany przez dowcipnego gospodarza. Im bliżej końca, tym atmosfera beztroski ustępuje jednak miejsca melancholii.
/>
Nowe dzieło Allena można potraktować także jako liścik, w którym reżyser przeprasza wiernych fanów za wpadkę, jaką przed rokiem okazał się „Irracjonalny mężczyzna”. Inaczej niż tamten film – jeden z najgorszych w długiej karierze Nowojorczyka – „Śmietanka...” nie ma nic wspólnego ze zwulgaryzowaną dostojewszczyzną. Osadzona w realiach Hollywood lat trzydziestych opowieść przypomina za to ekranizację zaginionej humoreski Francisa Scotta Fitzgeralda.
Świadectwo dobrej formy reżysera przynoszą zarówno błyskotliwe bon moty, jak i inteligentne żarty sytuacyjne. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że Allen już dawno nie napisał sceny równie dowcipnej jak – umieszczona w początkowej fazie filmu – sekwencja spotkania głównego bohatera z początkującą prostytutką. Twórca „Vicky Cristina Barcelona” ma także wyjątkowe oko do bohaterów drugiego planu. Szczególnie zabawnie wypada, wzorowana ewidentnie na samym reżyserze, postać oderwanego od rzeczywistości lewicowego intelektualisty. Co ważne, emanująca ze „Śmietanki...” lekkość nie sprawia, że mamy do czynienia z historią błahą i pozbawioną poważniejszych ambicji. Pod płaszczykiem bezpretensjonalnej komedii Allen przemyca, powracający w jego twórczości jak refren, problem arcytrudnego wyboru pomiędzy kojącą stabilizacją a inspirującym szaleństwem.
Choć reżyser od lat krąży wokół tych samych tematów, jego kinu nie sposób zarzucić powtarzalności. „Śmietanka...” – tak jak większość filmów Allena z ostatnich lat – wydaje się pozbawiona drapieżności i goryczy możliwych do zauważenia w „Manhattanie” czy „Hannah i jej siostrach”. Ewolucję wrażliwości amerykańskiego twórcy obrazuje w „Śmietance...” zwłaszcza pomysł, by – w niemal niezmienionej formie – powtórzyć kultowe pytanie z „Annie Hall”: „Wyglądacie na szczęśliwą parę. Jak to robicie?”. O ile jednak przed 40 laty Allen potraktował je wyłącznie jako pretekst dla sarkastycznego dowcipu, tym razem każe bohaterom odpowiedzieć na nie z pełną powagą. Większa niż dawniej skłonność do akceptacji rzeczywistości nie musi jednak być odbierana jako akt artystycznej kapitulacji. Zamiast tego stanowi raczej świadectwo dojrzałości, pokory i oswojenia z, wpisanym do pewnego stopnia w każdy życiorys, poczuciem niespełnienia.
Jednocześnie nowojorski twórca udowadnia jednak, że wymyka się stereotypom, a – nawet gdy pozornie łagodnieje – wciąż potrafi spłatać nam niezłego figla. W „Śmietance...” pokazuje to zwłaszcza jedna scena kwestionująca na krótką chwilę bezpieczny, niemal asekurancki status opowiadanej historii. Opowiedziany przez głównego bohatera pozornie niewinny żart z podtekstem kazirodczym zyskuje przecież imponująco ryzykowny wymiar w kontekście wydarzeń z życia samego reżysera. Właśnie dla takich momentów, w których mędrzec niespodziewanie zamienia się w niepokornego błazna, warto będzie czekać na kolejne filmy Nowojorczyka.
Śmietanka towarzyska | USA 2016 | reżyseria: Woody Allen | czas trwania: 96 minut | w kinach od 12.08
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama