„Opowieść o miłości i mroku”, adaptacja autobiografii Amosa Oza, to reżyserski debiut Natalie Portman. Niestety nieudany
Dziennik Gazeta Prawna

Trwa ładowanie wpisu

Błyskotliwa aktorka o zniewalającej, dziewczęcej urodzie, literackie arcydzieło, ważny temat, wybitny polski operator na deser. Wszystko wskazywało na sukces.
Lubię czytać rozmowy z Natalie Portman. Zajmująco opowiada w nich o przyczynach powstania „Opowieści o miłości i mroku”. Inteligentna aktorka, potomkini żydowskich emigrantów, z pasją mówi o fascynacji literaturą Oza, odkrywaniu żydowskich korzeni. Wywiady z Portman są znakomite, ale nie są w stanie sprawić, że jej film oglądałoby się chociaż odrobinę lepiej. Debiutującej reżyserce brakuje podstawowych umiejętności i wyczucia. Film na tak zwany ważny temat przypomina zbiór mniej lub bardziej topornie skleconych ze sobą scen, z mnóstwem kiksów dramaturgicznych, montażowych, reżyserskich, a nawet z rozczarowującym aktorstwem. Nie bronią się również zdjęcia Sławomira Idziaka, są zbyt wyrafinowane, artystowskie, sprawiają, że przejmująca opowieść Oza z Holokaustem w tle zamienia się w prześwietloną słońcem kronikę inicjacji pewnego młodego dżentelmena. Jasność zamiast grozy.
Amos Oz w autobiograficznych „Opowieściach o miłości i mroku” oddawał hołd matce. Nadwrażliwej, pięknej, zmagającej się z depresją Fani, opowiadającej synowi prawdziwe lub zmyślone historie osadzone w przeszłości, w których symbolizm mieszał się z okrucieństwem. Te historie weszły w krwiobieg Oza, stały się najważniejszym napędem jego twórczości literackiej. W kontrze do neurotycznej Fani autor „Mojego Michaela” odmalowuje portret racjonalnego ojca, nieradzącego sobie z szaloną rzeczywistością, niedającą się ułożyć w żaden sensowny, logiczny wywód. W tle intymnej, prywatnej narracji ukazuje zaś wielką historię narodu żydowskiego. Rudymenty Holokaustu i drugiej wojny światowej, mandat brytyjski nad Palestyną, narodziny państwa Izrael, starcia z Arabami.
W filmie niewiele z tego ocalało. Oglądamy ciąg mniej lub bardziej przypadkowych scen nieukładających się w kompletną narrację. Portman ma poważne kłopoty z inscenizacją (sekwencje zbiorowe wołają o pomstę do nieba), zawodzi również adaptacja dokonana przez reżyserkę. Streszczając wielowątkową, ponad sześciusetstronicową sagę Oza do półtoragodzinnego seansu, ale starając się zachować większość wątków, tworzy coś w rodzaju pospiesznego, bezpiecznego bryku, bez dbałości o wyważenie proporcji. Są błyskotliwe sentencje Oza, spazmy i wykrzykniki, ale brakuje szczerości, nie ma wzruszenia. Nie jestem jednak pewien, czy nawet skupiając się na intymnym portrecie Fani, aktorka osiągnęłaby cokolwiek więcej. Portret matki pisarza to bowiem chyba najsłabsza rola Natalie Portman w karierze. Bardzo fotogeniczna jest depresja bohaterki: nawet w łóżku, po dziesiątkach nieprzespanych nocy, Fania-Portman pamięta o pełnym makijażu i starannie ułożonej fryzurze, podobnie zresztą jak większość statystów i aktorów drugiego planu. Oglądanie długiej kolejki Żydówek po wojennej tułaczce wystrojonych w starannie skrojone płaszcze, z eleganckimi fryzurami i zawsze pamiętających o czerwonej szmince, wzbudza już nawet nie politowanie, ale furię. Płaszczykom brakuje tylko metki.
Opowieść o miłości i mroku | Izrael 2015 | reżyseria: Natalie Portman | dystrybucja: Next Film | czas: 95 min | w kinach od 1 kwietnia