To nie żart: 1 kwietnia wraca najsłynniejszy polski kowboj Binio Bill
Dziennik Gazeta Prawna
Do trzech razy sztuka. Po nieudanych próbach zainteresowania komiksem o Binio Billu wydawnictwa Sport i Turystyka, dla którego rysował już od paru lat, a potem redakcji „Relaxu”, Jerzy Wróblewski podesłał swoje komiksy do „Świata Młodych”. Tam się spodobały. Pierwszy odcinek ukazał się drukiem 12 czerwca 1980 roku. Kolejne pojawiały się na łamach „Świata Młodych” trzy razy na tydzień. Był to pierwszy opublikowany pełnowymiarowy autorski komiks Wróblewskiego. Łącznie gazeta w latach 1980-1986 wydrukowała aż siedem albumów z przygodami Zbigniewa Bilewicza, przybysza z Polski, którego na Dzikim Zachodzie przechrzczono na Binio Billa, i jego rumaka Cyklona. Rzecz jasna dopatrywano się zbytniego podobieństwa do słynnego Lucky Luke’a, szczególnie że Wróblewski zrezygnował z realistycznego stylu na rzecz kreskówkowej umowności i postawił na przemieszany z przygodą humor. I choć może faktycznie nawiązywał do słynnego komiksowego kowboja, należy pamiętać, że fascynacja westernem u polskiego artysty narodziła się jeszcze w czasach pacholęcych. Miłością do Dzikiego Zachodu zaraził go starszy brat Zygmunt i młody Jerzy potrafił cały tydzień spędzić w kinie, codziennie kupując bilet na ten sam western.
Zainteresowane to przełożyło się oczywiście na jego pracę artystyczną. Po ukończeniu bydgoskiego Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych złapał za ołówek dla tamtejszego „Dziennika Wieczornego”, z którym jego współpraca trwała aż dwadzieścia lat. Wróblewski w tym czasie narysował przeszło siedemdziesiąt autonomicznych historii, podzielonych na ponad cztery tysiące odcinków. Sporą cześć z nich stanowiły fabuły o kowbojach, Indianach, zbirach i szeryfach. Nieprzypadkowo zresztą na początku lat 80. list wysłany przez rysownika do wydawnictwa Marvel Comics zawierał przykładowe plansze z przygodami rewolwerowca Roba Calma. Niestety, ówczesny redaktor naczelny amerykańskiego giganta Jim Shooter odrzucił podanie polskiego artysty.
Na lata 80. przypada okres świetności Jerzego Wróblewskiego, który miał już w dorobku zeszyty „Kapitana Żbika”, współpracę z „Karuzelą”, „Na Przełaj” i „Relaxem” czy serię „Podziemny front”. Ale to albumy napisane i narysowane dla Krajowej Agencji Wydawniczej są tymi, które dzisiaj pamięta się najbardziej, historie sensacyjne i przygodowe, jak „Skradziony skarb”, „Czarna róża”, „Fortuna Amelii” czy „Figurki z Tilos”, skrojone zgodnie z amerykańskimi wzorcami, śmielsze obyczajowo, skreślone pewną ręką już parę lat po zakończeniu stanu wojennego, kiedy poluzowały się cenzorskie obostrzenia. A była przecież jeszcze historyczna, choć zinterpretowana zgodnie z obowiązującą ideologią „Cena wolności” traktująca o odzyskaniu przez Polskę niepodległości czy popularny album „Hernan Cortes i podbój Meksyku”. Na krańcowy okres działalności Jerzego Wróblewskiego przypadają narysowane do scenariuszy Mirosława Stecewicza komiksy dla dzieci „Wyspa Umpli-Tumpli” oraz wydane już na początku lat 90. tomy „Biblii”, za które artysta nie otrzymał należnej zapłaty.
Okres transformacji ustrojowej był równie ciężki dla Wróblewskiego, jak dla polskiego rynku wydawniczego, często niewypłacalnego. Niewykluczone, że stresujące warunki pracy przyczyniły się do kolejnego zawału. Artysta zmarł 10 sierpnia 1991 roku, trzy dni po pięćdziesiątych urodzinach. Na stole zostawił planszę z niedokończonego komiksu „My nigdy nie śpimy”.
Binio Bill kręci western i... w kosmos | ukaże się 1 kwietnia nakładem Kultury Gniewu