Artysta powinien tworzyć to, na co ma ochotę, bo jego emocje to jego prawda. Nawet jeżeli ludzie ich nie poczują, to zostanie mu przynajmniej własne wzruszenie.

z Tadeuszem Woźniakiem rozmawia Konrad Wojciechowski
Jan Kochanowski ważnym poetą był?

Dla mnie – jest. Lubię jego język, smakuje mi.

Bo to język, którym wciąż można opowiadać o tym, co się ludziom przytrafia?

Kochanowski w znacznym stopniu opisuje nasze życie, choć w renesansowych realiach. Wieki mijają, a sprawy między ludźmi pozostają w gruncie rzeczy takie same – zmieniły się tylko dekoracje. Bardzo lubimy komplikować sobie życie, relatywizować je, opisywać na okrętkę.

Przygotował pan płytę z własną interpretacją „Pieśni świętojańskiej o Sobótce” Kochanowskiego, żeby oswajać filozofię życia według klasyków?

Sprawa jest banalna. Realizuję swoje upodobania. Nie dorabiam do tego teorii ani wielkiej misji. Po prostu lubię staropolszczyznę, lubię poezję, w tym twórczość Kochanowskiego – nie tylko jego „Pieśń świętojańską o Sobótce”. Dwukrotnie, jeszcze w drugiej połowie lat 70., skomponowałem muzykę do „Odprawy posłów greckich”. Ten sentymentalny kontakt z estetyką Kochanowskiego trwa do dziś. „Pieśń” – także w postaci płyty – powstała dzięki Bibliotece Narodowej, która zaproponowała mi jej opracowanie z okazji imienin Jana Kochanowskiego. Premierę zagraliśmy w Ogrodzie Krasińskich.

W tych pieśniach post przeplata się z karnawałem, kult pracy współistnieje z pogańską zabawą. Bo nie samą pracą człowiek żyje?

Naszym przodkom zabawa – zdaje się – nie przeszkadzała w pracy. W „Pieśni” jest zawarty niezwykły opis wielu dziedzin życia. W tym pogański jeszcze obyczaj świętowania letniego przesilenia dnia i nocy. A także bliskie Janowi sprawy społeczne, polityczne oraz wojenne, czytelne dla współczesnego człowieka. Wykorzystałem te wątki na naszej płycie. Poniekąd żyję zgodnie z takim obrazem życia. Lubię biesiadne spotkania, żart i różne fantazje, choć nie jest to już – takie jak niegdyś – burzliwe życie.

Artysta to lekkoduch – tak często myśli publiczność.

Może tak, ale są granice rozrywki. Przychodzi moment, kiedy trzeba rozliczyć się z nagrania i wtedy zaczyna się niemal całodobowa orka. Wcześniej szukam pretekstów, by się nie przemęczać – zrobię jutro, później, nie teraz. Napięcie rośnie, a problem nabrzmiewa. Zasypiam i budzę się z wątpliwościami, czy dam radę na czas lub czy w ogóle coś mi wyjdzie. Nikt mnie przecież nie wyręczy. Owszem, czasem rozwiązanie spada z nieba i jest utwór. Nie umiem sobie wyobrazić ślęczenia przy komponowaniu za biurkiem od 8 do 16. Niektórzy potrafią tak pracować, np. pisarze.

Wojciech Młynarski tak pracował.

Nawet nie wiedziałem, choć długo znałem Wojtka. Wiem, że mistrz Penderecki zasiadał w kuchni i pisał partytury. Czyli można.

Pan pisze piosenki na raty czy za jednym zamachem?

Bywa, że i za jednym posiedzeniem, a czasem z trudem. Proces twórczy się wydłuża, mnożą wątpliwości. Choć nie lubię mitologizować swojej pracy, to muzyka dla mnie ma tajemnicę, której nie potrafię zgłębić.

Czego ona dotyczy?

Chodzi o moment, w którym powstaje. Trochę jak z wielkim wybuchem. Nikt nie umie odpowiedzieć na pytanie, co było przed. I tu też – nie wiadomo, skąd się wziął taki, a nie inny przebieg melodyczny i harmoniczny. Bo tego się nie da wykalkulować. W przypadku konstruowania stołu sprawa jest prosta. Bierzemy centymetr, mierzymy deski itd. A z piosenką nie da się tego zrobić. Mamy zbyt wiele możliwych wariantów, by można było ułożyć coś według jakiegoś algorytmu. Powstały przecież miliony piosenek, ale tylko niektóre trafiają do naszej świadomości i pamięci. W piosence musi być coś więcej.

Co ma pan na myśli?

Nie da się tego nazwać. Weryfikatorem jest czas. Kiedyś sobie uświadomiłem, że pamiętam z przeszłości tylko takie piosenki, które mi się podobały. Wszystko inne znika. Może jest wypierane? Zostaje to, co w nas żyje.

Dlaczego znanym artystom tak trudno powtórzyć sukces sprzed lat? To wina piosenki, słuchacza, realiów?

Tyle rzeczy musi się złożyć na ten sukces, że wystarczy, gdy zabraknie jednej i klops. I nie wystarczy, że utwór ma interesującą harmonię, nietypową melodię, ciekawy sposób frazowania. O powodzeniu przesądzają też inne względy; kontekst kulturowy, co w danej chwili funkcjonuje na rynku, czego ludzie słuchają, na co są przygotowani lub czego im brakuje. I gdy tę lukę wypełnia tajemnicze „coś”, piosenka wędruje pod strzechy. Nie zawsze zresztą musi być dobra.

Kiedy zaczynał pan grać i zdobywał popularność, to kogo brakowało na rodzimej scenie – polskiego Dylana, polskiego Donovana? Pan tę lukę zapełnił?

Miałem kontakt – na ile to było wówczas możliwe – z tym, co działo się na Zachodzie. Dla mnie zawsze ważniejszy był Dylan od Okudżawy. Identyfikowałem się z pokoleniem hipisów i bardziej potrzebowałem tego pierwszego. Hipisi w USA wyrośli emocjonalnie na buncie przeciwko wojnie w Wietnamie. A u nas przecież żadna wojna się nie toczyła, w dodatku oficjalnie byliśmy po drugiej stronie. Dlatego przenoszenie na polski grunt amerykańskich protest songów było trudne. I ja niespecjalnie więc parłem do ich śpiewania. Gdy to zrobiłem, okazało się politycznie niewygodne. Nie dało się tego jednak całkiem zablokować, bo piosenka była przecież przeciw wojnie. TVP nie chciała utworu wyemitować. Cenzor powiedział mi wtedy że – „to jest nóż wbity w plecy polskim żołnierzom w Czechosłowacji”.

Co to za piosenka?

Utwór nosił tytuł „To będzie syn”. I opowiadał o chłopaku, który się jeszcze nie urodził, a już mu produkują karabin i piszą marszową pieśń. Rzecz w tym, że w trakcie piosenki padał tekst: „…narodzi nam się syn”, a dalej: „…narodzi im się syn”, co było dla propagandy PRL nie do przyjęcia. Bo nam może się urodzić ktoś, kto będzie kiedyś zabijał – to nasza prywatna sprawa, nasz problem. Ale jak im urodzi się wróg, gdzieś w społeczeństwie, to robi się sprawa polityczna. Były więc kłopoty z tym kawałkiem. Zresztą podobny problem mamy dzisiaj – bardzo chętnie zapominamy, że po obu stronach wojny walczą ludzie, a okrutnicy zdarzają się wszędzie, szczególnie wśród zdesperowanych frustratów. Można ich zatem zabijać, a tym, którzy ich tam wysłali, nic nie grozi.

Czyli z amerykańskimi fascynacjami i echami wojny należało obchodzić się ostrożnie?

Ja nasiąkałem tamtą kulturą od dzieciństwa. Podobali mi się Paul Anka, Neil Sedaka czy Elvis Presley. Ale pojawienie się Dylana – u mnie – zmieniło wszystko. I nie w tym rzecz, że chciałem być polskim Dylanem. Byłem sobą. Ewentualne podobieństwa? Nie wiem, realizowałem artystyczną potrzebę, a nie potrzebę małpowania Dylana czy jakiś program ideowy.

Co miał w sobie Dylan, czego nie miał Okudżawa, który był tak ważny dla Agnieszki Osieckiej i środowiska Studenckiego Teatru Satyryków?

To właśnie sprawa pokoleniowa. Ludzie 10 lat ode mnie starsi byli zaczadzeni rosyjską kulturą. A moi rówieśnicy zaczadzili się kulturą anglosaską. Wiem, to brzmi trywialnie, ale proszę spojrzeć na osoby z mojego rocznika – one estetycznie parły ku zachodniej muzyce, nierzadko na przekór wzorom wyniesionym z domu. Moja rodzina pochodzi z Kongresówki, więc jak Polacy sobie popili, to śpiewali „Oczy czarne”. To im w duszach grało przez lata spędzone pod rosyjskim zaborem. Mnie ta rzewnie molowa forma opowiadania świata akurat nie pociągała, choć i we mnie grały te niechciane nuty. Tu się wychowałem.

Pan wolał śpiewać o sobie jako o przydrożnym kamieniu, czego dowodem piosenka „Dosłowność”. Przychodzi na myśl „Like A Rolling Stone” Dylana.

To było nieuświadomione, ale zgodne z potrzebami. Musiałem intuicyjnie szukać takich tekstów.

Co panu daje muzyka?

Abstrakcyjną przyjemność. Człowiek jest tym bogatszy, im bardziej abstrakcyjnie potrafi myśleć. Zjem kotlet i co dalej? Właśnie „to dalej” liczy się najbardziej. Bo podczas jedzenia jesteśmy zwierzętami. Po skończonym posiłku zaczyna się człowiek. To, co odróżnia nas od braci mniejszych, to stan po kotlecie. Pies lubi siadać na kolanach człowieka, patrzeć mu głęboko w oczy i jest szczęśliwy. A człowiek potrzebuje do szczęścia czegoś jeszcze. Dla mnie największym osiągnięciem ludzkości jest orkiestra symfoniczna. Totalny abstrakt, jeśli spojrzeć praktycznie. O co tu chodzi? Siada setka osób, gra na starych instrumentach. I czemu to służy? Z praktycznego punktu widzenia – niczemu. To jest kompletnie odjechane. A służy właśnie człowiekowi w uprawianiu życia poza „kotletem”.

Jest pan artystą, koncertuje, nagrywa, ale też prowadzi internetowe „Rozmowy w chmurze”. Dlaczego został pan youtuberem?

Potrzebuję wymiany myśli. Zapraszam ludzi, z którymi w jakiś sposób byłem związany. Nie musimy rozmawiać o ich czy moich sukcesach. Dyskusja dotyczy tego, na czym polega nasza znajomość, z czego się wzięła i jaka jest temperatura relacji. Czyli co się dzieje między ludźmi. Stąd zaproszenia kieruję do znajomych. Ostatnio wyemitowałem rozmowę z Zosią Rudnicką, koleżanką o najdłuższym stażu znajomości, bo poznaliśmy się pod koniec lat 50., jeszcze w czasach szkoły baletowej. Siedzieliśmy w jednej ławce.

Jest pan dyplomowanym tancerzem?

Nie zostałem absolwentem, przerwałem edukację. Ale zachowałem sentyment do baletu. Lubię oglądać, jak ktoś dobrze tańczy.

Z tym tańcem to był czyj pomysł?

Mojej siostry, gdy zobaczyła, że nie mam cierpliwości do nauki gry na skrzypcach. Rzuciłem szkołę muzyczną we Włochach i pojechałem na egzamin na ulicę Moliera. A kiedy wszedłem do gmachu szkoły, to nie chciałem już z niego wyjść. W tamtych, siermiężnych czasach marmurowe schody, stiuki i inne luksusy to było coś wyjątkowego. Zostałem przyjęty, a po czterech latach zmieniłem upodobania i odszedłem. Często nas wykorzystywano w różnych teatrach – byliśmy tłem dla aktorów lub statystowaliśmy. Pamiętam swój pierwszy popis w wieku 11 lat, kiedy wyszliśmy z kolegami i koleżankami na scenę Sali Kongresowej i odtańczyliśmy poloneza w ramach pokazu stołecznych szkół artystycznych. Gdy rezygnowałem z kariery tancerza, to rzuciłem szkołę, ale nie scenę. Jak człowiek raz poczuje zapach kulis, to ta zaraza nie opuści go już nigdy.

Co jest takiego pociągającego w scenie?

Możliwość przeniesienia się do świata abstrakcji, iluzji, emocji i piękna. Nie wystarcza słów, aby określić ten stan.

I jak już się tam stoi, to trzeba bronić prawdy?

Gdzie się zaczyna prawda, a gdzie kończy – nie bardzo potrafię rozstrzygnąć. I nie czuję się do tego powołany. I widz, i artysta mają swoją prawdę. Startuje przedstawienie i publika przenosi się w inny wymiar, a zarazem nigdzie się przecież nie wybiera – siedzi w fotelach, pozostaje w swojej prawdzie, czyli w rzeczywistości, która trwa. Na scenie z kolei występują artyści. Opowiadają historię zapisaną na kartkach i próbują tą historią i jej prawdą zaczadzić publiczność. Widz słucha, ogląda i może tę sceniczną prawdę uznać za własną lub nie.

Bierze pan gitarę, wychodzi na scenę i śpiewa „Zegarmistrza…”. Czuć w takich momentach ciężar gatunkowy piosenki, która zajmuje ważne miejsce w historii?

Jak już mówiłem, nie jestem misjonarzem. Spełniam swoje potrzeby. I uważam, że każdy artysta przede wszystkim powinien je właśnie spełniać; tworzyć to, na co ma ochotę. Tylko wówczas może mieć jakieś przy tym emocje, a te emocje – to jego prawda. Nawet jeżeli ludzie ich nie poczują, to zostanie mu przynajmniej własne wzruszenie. I będzie dalej próbował do tego wzruszenia przekonać innych.

I do tego są potrzebni widzowie?

Artysta ma potrzebę pokazania innym ludziom, co stworzył. Dopiero w chwili prezentacji i wymieszania emocji artysty i publiczności, coś się staje. A staje się – mówię za Krzysztofem Majchrzakiem – „poruszenie”. Tego potrzebujemy. Może się to stać dopiero wtedy, gdy artysta będzie mówił to, co mu w duszy gra.

Odnoszę wrażenie, że twórczość to sprawa wtórna, bo ludzie chętniej przychodzą zobaczyć artystę – nie po prawdę, nie po emocje.

Ma pan rację – lubią wiedzieć, kto i z kim. W takim kierunku podryfowała kultura masowa przy poważnym udziale mediów. A także samych artystów. Po co biegają na ścianki, pozują i dają się fotografować? Nie lubię tego, budzi to moje zniesmaczenie.

Wie pan, co ludzie mówią w takiej sytuacji? „Za komuny było lepiej”.

Przełom lat 60. i 70. to był złoty okres dla polskiej piosenki, teatru, filmu. Twórca był ważny. Choć władze uporczywie starały się stworzyć ideologiczny model kultury, nie udało się go zaszczepić w duszach artystów, a omijanie cenzury sublimowało sztukę. Po transformacji uznano, że nie trzeba się zajmować kulturą, że „samo się zrobi”. Nic się samo nie robi. To nie Ameryka, gdzie duża liczba fundatorów i system podatkowy stanowią potężny mecenat. Dominująca w kulturze popularnej rola Amerykanów wynika właśnie z pieniędzy. Dlatego Francuzi wydają gigantyczne pieniądze dla zachowania tożsamości kulturowej. To samo Niemcy. A Polacy – nie.

A może tożsamość przestała się kojarzyć z kulturą, bo jest definiowana narodowościowo, ojczyźnianie?

W zamian za to widzimy wypychanie do lasu matek z dziećmi, wykluczanie ludzi z dysfunkcjami czy napiętnowanie wszystkich „innych”. Gdyby biskup Krasicki żył dziś, odpowiedzialną za to wszystko groteskową kamarylę uczyniłby bohaterem nowej „Monachomachii”. ©Ⓟ