Polska ma w sobie coś abstrakcyjnego. Ludzie nie są tak śmiertelnie poważni jak w Anglii. Bo tam nie ma żartów, wszyscy jacyś nabzdyczeni. A może tylko lepiej zachowują pozory? – mówi John Porter, muzyk, kompozytor i autor tekstów. Pochodzi z Walii.

Z Johnem Porterem rozmawia Konrad Wojciechowski
Wygląda na to, że jesteś tylko o rok młodszy od Bryana Adamsa.

To ma być komplement? Nie cierpię Bryana Adamsa.

Piję do znanego jego przeboju „Summer of ‘69”. Ty na nowej płycie śpiewasz o lecie z roku 1970. Co się wtedy wydarzyło?

Wystarczy posłuchać piosenki. Po prostu wspominam, jak to kiedyś było fajnie. Zwykły słoneczny dzień rozpromieniał człowieka. To moja tęsknota za stanem umysłu z tamtych lat. Takie to były czasy – miłości, pokoju, hipisów.

Też należałeś do społeczności dzieci kwiatów?

No tak. Popierałem protesty przeciwko wojnie w Wietnamie. Pamiętam słynne zamieszki na Grosvenor Square. I policję, która nie zachowywała się dżentelmeńsko wobec demonstrantów. Nawet nie trzeba było szczególnie aktywnie demonstrować…

A w San Francisco byłeś? Jeździłeś do mekki hipisów, dzielnicy Haight-Ashbury?

Nie, nie jeździłem. Wiesz, brytyjscy hipisi byli trochę inni niż amerykańskie dzieci kwiaty. Różnica tkwiła chyba w mentalności, ale nie będę się wymądrzał. Frank Zappa miał na ten temat wyrobione zdanie. Twierdził, że ta bosonoga młodzież była niespecjalnie rozgarnięta. Ludzie masowo jeździli manifestować swoją wolność do San Francisco, po czym szybko wracali do Los Angeles. Jak kpił Zappa, nikt z przyjezdnych nie przypuszczał, że zastanie na miejscu tylu głuptasów.

W Polsce, która była wtedy odcięta od Zachodu, brakuje świadków tamtego ruchu. A ty to wszystko widziałeś na własne oczy.

Nie tylko to. Chodziłem też na koncerty rockowych legend. Co niedzielę w londyńskim Hyde Parku były darmowe występy. Tydzień w tydzień przyjeżdżały muzyczne gwiazdy – Stonesi, Pink Floydzi. Pamiętam pierwszy po rozpadzie Cream koncert grupy Traffic, która miała kontynuować legendę zespołu Erika Claptona. Część ludzi była zadowolona, część wyraźnie zniesmaczona. Ale w sumie nie to było najważniejsze.

A co się liczyło?

Pojawienie się LSD, ale takiego w czystym wydaniu, prosto z Kalifornii; ono nazywało się „Orange Sunshine” (tak jak piosenka z płyty „Philosophia” nagrana przez Portera z Wojciechem Mazolewskim – red.). Policja jeszcze nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Pamiętam, jak pewnego razu biegałem ze znajomymi nocą po parku. Nagle wyrósł przed nami policjant i do nas: „Halo, halo! A wy dokąd?”. Byłem tak odurzony LSD, że wpatrywałem się w guziki jego munduru, które zaczęły mi się kręcić w oczach. Wesołe czasy. I ludzie byli dla siebie trochę lepsi, przynajmniej przez krótką chwilę „Lata Miłości”.

Pamiętasz Floydów jeszcze z Sydem Barrettem?

O dziwo tak. Ale nie wiedziałem, kto to jest. Pierwszy raz zobaczyłem tę kapelę na imprezie studenckiej w London School of Economics. Stali na bardzo wąskiej estradzie. Zapamiętałem efekty wizualne z tego koncertu. Muzycy przynieśli ze sobą wielki gong, pod którym ustawiono reflektor. I kiedy raz na jakiś czas któryś z nich walnął w ten gong, to światło wirowało po całej scenie.

W Polsce studia chroniły przed pójściem do wojska. Ale tobie po co była ta politologia?

Coś trzeba było robić w życiu. Ja nie musiałem uciekać przed armią, w Anglii służba wojskowa nie była obowiązkowa. Jaki jest sens zmuszać kogoś do przemocy? Nie chcesz walczyć – nie walcz.

Skończyłeś studia?

Jak się coś zaczyna, trzeba kończyć. Ale miałem serdecznie dość nauki. Nie traktowałem jej śmiertelnie poważnie. Nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Zacząłem więc podróżować po Europie i w końcu wylądowałem w Berlinie Zachodnim, bo to było świetne miejsce do życia. Londyn stał się zbyt opresyjny. Policja zaczepiała młodzież na ulicy za noszenie długich włosów, rewidowała. A Berlin dawał wytchnienie.

Wtedy zacząłeś na poważnie grać?

To nie było na poważnie. Brało się gitarę, występowało po klubach za szklankę piwa. Nigdy nie myślałem, że będę się tym zawodowo zajmował. Już w Polsce pomógł mi Maciek Zembaty – polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia i to on mnie wkręcił do branży. Chodziłem z nim na prywatki na Saskiej Kępie, gdzie bywali różni ludzie, jak Jacek Kleyff. Ale nie tylko artyści – pamiętam nawet Jacka Kuronia. I Maciek powiedział raz: „Masz gitarę, to coś zagraj”. No to zagrałem. „O! Dobry jesteś” – Zembaty był zaskoczony. Zapytał, czy mam jakieś piosenki. Miałem gotowe szkice. Na Saskiej Kępie skomponowałem większość piosenek na pierwszą płytę Porter Bandu – „Helicopters”.

Ten album do dziś uchodzi za kamyk, który wywołał lawinę rockowych zespołów i zapoczątkował wielką popularność tej muzyki w latach 80. Czujesz się prekursorem rocka w Polsce?

Ciekawe, co by było, gdyby mnie tu wtedy nie było. Jak by się to wszystko potoczyło. Na pewno nowa muzyka już czekała, żeby się przebić. Wydaje mi się, że przyśpieszyłem jej nadejście. Pamiętam rozmowę z Hołdysem, który mówił, że chce robić to, co ja – pchać się na scenę, zamiast czekać latami.

Mówi się, że jesteś w Polsce dzięki kobietom. Najpierw była Małgorzata…

Moja pierwsza żona. To był bardzo romantyczny związek – niestety, szybko się wypalił. Poznaliśmy się na promie z Dover do Hoek van Holland. Małgorzata ściągnęła mnie do Polski. Mieliśmy tu pomieszkać rok, może dwa i wrócić do Anglii, ale Gośka miała opory, chciała robić specjalizację z psychiatrii. Okazało się, że nie było nam po drodze.

Z Korą na scenie dobrze się dogadywałeś?

Z Korą zawsze miałem dobre relacje, z Markiem – różne. Kiedy rozstałem się z Maanamem, Kora nie miała z tym żadnego problemu, natomiast Marek trochę mi wypominał, ile mu zawdzięczam. Nasze drogi się rozeszły, co wszystkim wyszło na dobre. Zamiast jednego dobrego zespołu powstały dwa. Ale Marek chyba nie mógł tego przeboleć.

Duży sukces odniosłeś z Anitą Lipnicką.

Oboje znaleźliśmy się w nieciekawej sytuacji zawodowej. To był dla nas dobry moment, żeby coś zmienić. Chodzi mi o sprawy artystyczne. Oboje szukaliśmy nowych ścieżek, połączyła nas muzyka, a potem stworzyliśmy dom i urodziła się Pola. Wiele lat pracowaliśmy i żyliśmy razem, 24 godziny na dobę. To nie mogło przetrwać, nie da się być ciągle razem, trzeba mieć swój świat. Rozstaliśmy się w przyjaźni i do dziś pozostajemy w bardzo dobrych relacjach. Anita uratowała mi życie, kiedy zachorowałem na COVID-19. Dlatego wszystkim dobrze radzę: nie róbcie sobie z byłych partnerów wrogów. Zakaziłem się dwukrotnie. Za pierwszym razem choroba miała ciężki przebieg. Wprowadzono lockdowny, nie można było się spotykać. Nasza córka się zaniepokoiła, że tata się nie odzywa, nie dzwoni, nie pisze, więc Anita do mnie przyjechała, żeby sprawdzić, co się dzieje. Uspokajałem ją, że nie jest tak źle, tylko kiepsko sypiam. Przyniosła pulsoksymetr. Kazała mi sprawdzić poziom saturacji. Powinno być powyżej 90, a było niewiele więcej niż 70. Zadzwoniła do znajomego lekarza, który natychmiast zabrał mnie do szpitala. A ja bagatelizowałem sprawę – chciałem jeszcze obejrzeć Ligę Mistrzów i wypić piwo.

Komu kibicujesz?

Manchesterowi United.

Od dawna?

Od siódmego roku życia. To się wzięło stąd, że mieszkałem za młodu w internacie i nagle odwołano wszystkie lekcje. Zaprowadzono mnie i resztę dzieci do pokoju, gdzie stał telewizor. Akurat relacjonowano katastrofę lotniczą, w której zginęło wielu zawodników Manchesteru United. To była tragedia narodowa. Pamiętam, że płakałem. Od tego momentu kibicuję Czerwonym Diabłom. I jak poznałem Agatę Karczewską, z którą teraz nagrałem płytę, zapytałem ją, czy lubi piłkę nożną, bo zobaczyłem na jej Instagramie udostępniane informacje o United. Kurczę, gdyby kibicowała Manchesterowi City, chyba nie moglibyśmy wspólnie koncertować.

Jak się poznaliście?

Na początku przez menedżera Maćka Pilarczyka. Komponowałem nowe piosenki, do których pasował kobiecy głos o ciemniejszej barwie. Był tylko warunek, że wokalistka musi śpiewać po angielsku. I Maciek dał mi płytę Agaty. Posłuchałem – fajne. Ale zapomniałem o sprawie. Rok, może dwa lata później dostałem e-mail od menedżerki Agaty z zaproszeniem do zaśpiewania duetu. Poznańska Estrada organizowała taki projekt – różni artyści śpiewają razem piosenkę. Pomyślałem sobie: „No nieźle, znalazłaś mnie, choć to ja szukałem ciebie”. Spotkaliśmy się, wymyśliłem numer do zaśpiewania – samą muzykę. Skoro to miała być praca zespołowa, zaproponowałem, żeby Agata napisała słowa. Później były próby, dobrze nam poszło, więc nagraliśmy piosenkę, a później cały album. Ale tej zapoznawczej piosenki – „No Way To Say Goodbay” – nie ma na płycie. Można jej posłuchać w internecie na YT.

Jaka jest Agata?

Oczytana, oryginalna, pewna siebie w tym, co robi, nie próbuje czegokolwiek za wszelką cenę udowadniać. Wielu młodych ludzi podchodzi do życia z arogancją – ona nie. No i jestem pod dużym wrażeniem jej angielskiego akcentu. Jak ona to robi?

Znalazły się dwie pokrewne dusze, którym na tej planecie – przywołując jeden z utworów na płycie – nie żyje się najszczęśliwiej?

Można tak powiedzieć. Kawałek „On The Wrong Planet” na pewno dużo mówi o mnie. Ostatnio przeczytałem na Instagramie dawną wypowiedź George’a Harrisona, który powiedział mniej więcej tak: „Kiedy siedzę w domu, jest super. Ale jak wychodzę na ulicę, to się zastanawiam, co ja tutaj robię”. I coś w tym jest. Mam podobnie, bez powodzenia szukam swojego miejsca. Nie czuję, że nareszcie jestem u siebie. Trudno mi znaleźć na swojej drodze odpowiednich ludzi. Obwiniam o to nie tylko siebie, głównie swoją szkołę z internatem, która zabijała pewność siebie i rozbudzała niepokój.

Jesteś „człowiekiem w drodze” jak bohaterowie Jacka Kerouaca?

Wiesz, naturą człowieka jest poszukiwanie. Tak samo w muzyce. Mogliśmy zrobić z Agatą tylko jedną piosenkę, ale poszliśmy dalej, spróbowaliśmy czegoś nowego. Dużo pracy nas to kosztowało. Tygodnie prób, częste spotkania, przymierzanie piosenek. Można się sobą łatwo zmęczyć.

Śpiewając „Nie ma jutra dla umierającego człowieka”, myślisz o sobie?

Nie jestem pogodnym facetem. Lubię się bawić, ale czasem dopada mnie czarnowidztwo. Każdy z nas jest skomplikowaną istotną, nosimy coś w środku – jakiś ból, trudne przeżycia. Na zewnątrz też nie jest lepiej – wystarczy spojrzeć, co się dzieje na świecie. Jedna wojna za drugą, ludzkie tragedie. Agata podobnie odbiera rzeczywistość. Ale nie dołujemy się nawzajem – nawet się trochę pocieszamy tymi piosenkami. Na pewno trzeźwo patrzymy na świat.

Polska to dobre miejsce do życia? Nie chciałbyś jednak wrócić do Wielkiej Brytanii?

Po tylu latach w Polsce byłoby trudno. Poza tym, co ja bym tam robił? (śmiech)

Masz jeszcze tę akustyczną yamahę, na której nagrywałeś album „Helicopters”?

Jest w domu u Anity. Tam została połowa moich rzeczy.

Na wypadek powrotu?

W życiu nigdy nic nie wiadomo. ©Ⓟ

Nowa muzyka już czekała, żeby się przebić. Wydaje mi się, że przyśpieszyłem jej nadejście