„Mandarynka” przypomina list miłosny napisany ironicznym językiem ulicy. Filmowane za pomocą iPhone’a obrazki z życia bohaterów zyskują sznyt paradokumentu

Trwa ładowanie wpisu

Reżyser Sean Baker zaprasza nas w podróż po szemranych dzielnicach Los Angeles zaludnionych przez prostytutki, dilerów narkotyków i wszelkiej maści szumowiny. Choć mamy wigilijny wieczór, ekranowa atmosfera kojarzy się bardziej z huczną imprezą, której wodzirejami mogliby być John Waters, Bruce LaBruce i inni giganci amerykańskiego undergroundu.
Baker nie osiągnął jeszcze statusu tych reżyserów, ale z pewnością należy do czołowych twórców kina niezależnego made in USA. Urodzony w Nowym Jorku autor wysoko ocenianych filmów i seriali kilka lat temu przeniósł się do Los Angeles. W wywiadach nie ukrywa, że jego najnowsze dzieło powstało jako wyraz fascynacji kalifornijską metropolią. W spojrzeniu Bakera widać to samo oszołomienie miastem, któremu przed laty dawał wyraz Raymond Chandler, gdy pisał: „Żeby się nie rzucać w oczy w LA, trzeba by jeździć różowym mercedesem z tarasem na dachu, na którym opalałyby się trzy piękne dziewczyny”. Jeśli jednak „Mandarynka” przypomina list miłosny, został on napisany ironicznym językiem ulicy. Filmowane za pomocą iPhone’a obrazki z życia ekscentrycznych bohaterów zyskują sznyt paradokumentu. Wrażenie autentyzmu wzmacniają dodatkowo ofiarne kreacje półzawodowych aktorów wywodzących się z tego samego środowiska, co odtwarzane przez nich postacie.
Dzięki reżyserskiej skrupulatności „Mandarynka” nie popada w pułapkę podszytej wyższością fascynacji egzotyką. Precyzja, z jaką Baker opisuje kilka godzin z życia dwóch transseksualnych prostytutek, sprawia, że Sin-Dee i Alexandra wzbudzają nasze zrozumienie, a z czasem także sympatię. Szczególną uwagę przykuwa pierwsza z nich – pełna temperamentu i skłonna do poświęceń postać, która dowiaduje się, że jest regularnie zdradzana przez swojego partnera. Gdy napędzana własną wściekłością i dubstepową muzyką bohaterka poprzysięga niewiernemu facetowi zemstę, nie sposób nie kibicować tej osobliwej odysei.
Perypetie Sin-Dee i spółki reżyser przeplata z losami konserwatywnej rodziny ormiańskiego taksówkarza. W wyniku zabawnych fabularnych przewrotek obie te zbiorowości okazują się zresztą zaskakująco bliskie sobie nawzajem. Baker – już od czasu zrealizowanego w 2004 roku „Take Out” – wskazuje na podobieństwo tkwiące we wszystkich odrzuconych na margines, niezależnie od stopnia i powodu wykluczenia. W „Mandarynce” kontynuuje dzieło i z pogodną zuchwałością unieważnia podziały na normę i eksces, swoich i obcych, bunt i stateczność. Nieokrzesana Sin-Dee w rzeczywistości pragnie przecież bliskości i stabilizacji. W kryzysowej sytuacji otrzymuje zresztą wsparcie od najlepszej przyjaciółki i dzięki temu jeszcze bardziej zacieśnia więź z Alexandrą.
Pomimo wykorzystania radykalnej formy i nietypowej scenerii „Mandarynka” zachowuje zatem cechy typowego filmu bożonarodzeniowego. Zagubieni bohaterowie oczekują, że w niezwykłym, świątecznym czasie ich życie w cudowny sposób zmieni się na lepsze. Nawet jeśli Święty Mikołaj tym razem taszczy ze sobą wór pełen dragów i przebiera się w damskie fatałaszki, zapotrzebowanie na jego usługi wciąż pozostaje tak samo duże jak zwykle.
Mandarynka | USA 2015 | reżyseria: Sean Baker | dystrybucja: Tongariro Releasing | czas: 88 min