„Vineland” Thomasa Pynchona dostajemy po ćwierćwieczu od wydania oryginału. Może i dobrze, bo ta powieść, rzecz o końcu wolnościowych marzeń, jest dziś aktualna również w Polsce
Dziennik Gazeta Prawna
Mniej więcej trzy tygodnie temu na Twitterze objawił się amerykański pisarz Don DeLillo i wydał z siebie taki oto komunikat: „Straszne wieści. Mój drogi przyjaciel Thomas Pynchon zmarł przed paroma minutami. No comments, no words”. Nie był to naturalnie prawdziwy Don DeLillo – ktoś się pod niego podszył. Ta sama osoba (albo jakiś zachęcony jej brawurą naśladowca) niedługo później „w imieniu” wydawnictwa Shinchosha ogłosiła śmierć Harukiego Murakamiego.
Tak czy owak, to bardzo pynchonowski koncept, jakby żywcem wyjęty z jego powieści. Może to spisek zgorzkniałych martwych przeciwko żywym? Ostatecznie w wydanym u nas właśnie z 25-letnim poślizgiem „Vinelandzie” mamy całe rzesze umarłych, którzy nadal żyją dziwnym półżyciem na północnokalifornijskim zadupiu, wyssani z energii i marzeń.
Na niewiele książek czekano tak długo i z taką nadzieją jak na „Vineland”. Po trzech powieściach wydanych w latach 60. i na początku lat 70. („V.”, „49 idzie pod młotek”, „Tęcza grawitacji”), powieściach, które zapewniły Pynchonowi sensacyjną sławę jednego z najważniejszych twórców amerykańskiej kontrkultury, pisarz zamilkł i wyjąwszy zbiór wczesnych opowiadań („Slow Learner”, 1984), nie odzywał się przez 17 lat. Jakby tego było mało, ściśle chronił – i do dzisiaj chroni – swoją prywatność; to, że Pynchona nie ma w żadnych mediach, stało się znakiem firmowym jego kariery.
Bańka oczekiwań pękła, gdy „Vineland” ukazał się w roku 1990. Nową prozę Pynchona uznano powszechnie za dość rozczarowującą, przynajmniej w porównaniu z tym, czego spodziewali się czytelnicy i krytycy. Można to zrozumieć: spodziewali się postmodernistycznego arcydzieła, a dostali ekstrawagancką powieść przygodową. „Vineland” rzeczywiście nie należy do najwybitniejszych książek tajemniczego Amerykanina – ale jednocześnie jest to książka przepełniona nostalgią i zgorzknieniem. Krótko mówiąc: to rzecz osobista.
Jest więc rok 1984. Nieprzypadkowo: raz, że to data orwellowska, dwa, że Ronald Reagan właśnie został wybrany na drugą kadencję prezydentury, a „moralna większość” odetchnęła z ulgą. Grupa rozbitków po epoce dzieci kwiatów próbuje w Kalifornii jakoś wiązać koniec z końcem – niektórzy, jak podstarzały hipis Zoyd Wheeler, mają na to nietypowe sposoby. Wheeler, aby udowodnić władzom stanowym, że należy mu się renta dla osoby psychicznie chorej, co roku w damskim ubraniu wyskakuje przez okno (zamknięte) jednej z okolicznych knajp.
Nędza roku 1984 – świat sparaliżowany przez policyjny terror i skretyniałą telewizję – ma swoje źródła w wydarzeniach o ponad dekadę wcześniejszych, gdy Ameryka postanowiła użyźnić ziemię popiołem pozostałym z kontrkulturowej rewolucji. „Vineland” opowiada, w pokręconej, Pynchonowskiej manierze, właśnie o tym procesie wygaszania naiwnych generacyjnych mrzonek o wolności.
Demoniczny prokurator Brock Vond, który za przyzwoleniem administracji Nixona rozbija hipisowską utopię, ma na tę sprawę pogląd będący swoistym mottem powieści: „Geniusz Brocka Vonda polegał na tym, że w aktywności społecznej z lat sześćdziesiątych ujrzał nie tyle zagrożenie dla porządku, ile niezwerbalizowane marzenie o nim. (...) Brock widział w tym (...) głęboką (...) potrzebę zachowania dziecięctwa na zawsze, ukrycia się po wsze czasy w łonie jakiejś wielopokoleniowej ogólnonarodowej Rodziny. Przeczucie, na które stawiał, podpowiadało mu, że te zbuntowane dzieciaki – od samego początku niemal nawrócone – łatwo da się nawrócić w całej pełni. (...) Gdyż w gruncie rzeczy słuchały tylko złej muzyki, wdychały złe opary i podziwiały nie te autorytety, co trzeba”.
Oczywiście Pynchon nie mógł tak po prostu napisać elegii na epokę swojej młodości – w satyrycznym „Vinelandzie” oprócz wspomnianych wcześniej zombiaków, wykształconej w Japonii pragmatycznej wojowniczki ninja, agenta federalnego, który urywa się ze szpitalnego odwyku od telewizji, czy złośliwej analizy „taniego państwa” reaganomiki pojawiają się też tysiące popkulturowych aluzji (często niezupełnie zrozumiałych dla polskiego czytelnika). Inna sprawa, że gdyby ta książka ukazała się w Polsce w, powiedzmy, 1991 roku, zostałaby wyśmiana. Kapitalizm jako ogłupiający autorytaryzm? Diaboliczna prawica? Zmanipulowany wymiar sprawiedliwości? No tylko bez żartów proszę.
Vineland | Thomas Pynchon | przeł. Jędrzej Polak | Albatros 2015