Maria Callas w warszawskim Och-Teatrze to najlepsza od lat rola Krystyny Jandy. Wybitna aktorka dała jej własną gorycz, własną ironię, własną wiarę w siłę sztuki
Maria Callas w warszawskim Och-Teatrze to najlepsza od lat rola Krystyny Jandy. Wybitna aktorka dała jej własną gorycz, własną ironię, własną wiarę w siłę sztuki
Pierwszy raz widziałem ją w tej roli już niemal dwie dekady temu w warszawskim Teatrze Powszechnym, którego przez lata była podporą. Wtedy jednak miała na swojej scenie niezbyt dobry czas. Niedługo wcześniej grała u boku Janusza Gajosa lady Makbet w nieudanym spektaklu Mariusza Trelińskiego, potem wyreżyserowała „Pannę Tutli-Putli” Witkacego i powstał z tego dziwny musical na pół gwizdka. Wkrótce potem wcieliła się w Fedrę z dramatu Racine’a, ale zarówno rola, jak i całe przedstawienie Laco Adamika nie odniosły spodziewanego sukcesu. Zagrała jeszcze przy Zamoyskiego w świetnej „Nocy Helvera” Villqista w ascetycznej inscenizacji Zbigniewa Brzozy i była to jej najmocniejsza kreacja w tamtym czasie. Można jednak przypuszczać, że Janda nie czuła się już w swoim przez lata teatrze u siebie, coraz intensywniej szukała sobie nowych dróg, projektowała w głowie trochę inną siebie. Jakiś czas później rozstała się z Powszechnym, występowała na różnych scenach – to w warszawskim Studiu, to na przykład w Komedii. Już wówczas wiadomo było, że jej nazwisko przyciągnie na spektakle tłumy, niezależnie od wystawianego tytułu. Stała się jednoosobowym teatrem i może to zdecydowało, że postanowiła wreszcie stanąć na własnej scenie. Teatr Polonia stworzyła wielkim wysiłkiem własnym i męża Edwarda Kłosińskiego. Nie można było nie odnieść wrażenia, że usankcjonowała w ten sposób istniejący już od jakiegoś czasu stan rzeczy.
Tamto przedstawienie nosiło tytuł „Maria Callas. Lekcja śpiewu”. Reżyserował tak jak teraz Andrzej Domalik, a Janda wspominała, że wielka diwa najdosłowniej ją opętała. Przez trzy miesiące przed premierą zawsze i wszędzie jej towarzyszyła, kazała nieobeznanej dotąd z tematem aktorce wejść głęboko w świat opery. Janda od Callas się uzależniła, a jednak nie zapamiętałem tego ze spektaklu sprzed lat. Utrwalił mi się on jako gwiazdorski popis znakomitej aktorki, doskonale wiedzącej, jak wodzić za nos zakochaną w sobie publiczność. Było tak, jak można się było spodziewać. Wtedy dość szybko o „Lekcji śpiewu” zapomniałem. Nowa Callas, ta z widowiska „Master Class” w warszawskim Och-Teatrze, to jest zupełnie inna historia. Rola, która wwierca się w mózg i zapada w serce. Zapada w pamięć na długo, bo wyrasta ponad tekst Terrence’a McNally’ego i trzyma całe widowisko. Janda na scenie Och-Teatru jest Marią Callas, ale mówi we własnym imieniu. Jej głos w tym przedstawieniu brzmi wyjątkowo przejmująco.
Na dziesięć lat Jandy w Polonii i trochę mniej w Och-Teatrze można patrzeć na dwa sposoby. Można oceniać artystkę jako szefową scen i redaktorkę ich repertuaru, ale to nie jest sprawa na dziś. Warto zamiast tego przyjrzeć się, w jaki sposób własne teatry zmieniły jej aktorski styl, w jakim kierunku ją pchnęły. Nie jest to łatwe, bo w jednej sprawie nic od lat się nie zmieniło. Janda ciągle dzierży wśród publiczności rząd dusz, dlatego sam jej udział w spektaklu stanowi niemal pewną gwarancję kompletów na widowni. Dlatego przez ostatnią dekadę mogliśmy poznać choćby farsową twarz aktorki w skądinąd jej bardzo zgrabnym spektaklu „Weekend z R.” lub w świetnej „Boskiej” Andrzeja Domalika, gdzie jej kreacja „najgorszej śpiewaczki świata” Florence Jenkins daleko wykracza poza komediowe sztance. Gorzej paradoksalnie wypadały te role, w których Jandę na pierwszy rzut łatwiej było sobie wyobrazić – tytułowa w „Wassie Żeleznowej” Gorkiego oraz główna w „Zmierzchu długiego dnia” O’Neilla. Janda płaciła w nich jednak cenę za rozchwiane reżysersko przedstawienia, ratowała tyle, ile było do uratowania.
Jeśli miałbym wskazać najważniejsze role aktorki z dziesięciolecia na swoim, wskazałbym te, w których stawała na scenie sama. Pierwsza ciągle świdruje mi w uszach – to bohaterka „Ucha, gardła, noża” Vedrany Rudan, grana w foyer Polonii, w najbliższym kontakcie z widzami. Serbka, która po wojnie bałkańskiej żyje w Chorwacji i chociaż czuje się Chorwatką, jest obca. Spędza noc przy telewizorze z wyłączonym dźwiękiem, przez ekran przemazują się obrazy wojennych traum. A ona pije coś, pochłania kolejne tabliczki czekolady i wyrzuca z siebie niekończący się bluzg na świat i na samą siebie. Janda umiała w tym monodramie zaszokować, uderzyć w samo sedno, pozbyć się wszystkiego, co bezpieczne – lekkie, łatwe i przyjemne. Ryzykowała wiele, przede wszystkim odrzucenie kochającej poczciwą Shirley Valentine publiczności. Wygrała bezdyskusyjnie.
I druga, bliższa w czasie, bo ledwie sprzed trzech lat: przeciwieństwo Tonki Babić od Rudan, „Danuta W.”, ta Danuta W. Aktorka nigdy nie ukrywała, że to dla niej coś więcej niż teatr – biografia, w której odbija się i mieści los całego narodu, opowieść o przyzwoitości w najtrudniejszych czasach. Zadziwiające było patrzeć na Jandę, jak przez dwie i pół godziny mówi, niemal nie podnosząc głosu. I na naszych oczach piecze szarlotkę, a potem częstuje nią wychodzących widzów. Było w tym prostym geście gościnności coś z pojednania po wzruszającym wieczorze. Krystyna Janda udowodniła, że umie być aktorką na wskroś pokorną, gdy trzeba, wycofuje siebie, aby schować się za ważną dla siebie postacią, pozwolić jej mówić przez nią. Stała się idealnym medium do opowiedzenia tej historii. Wyglądało tak, jakby zapomniała o sobie, całą scenę oddając Danucie Wałęsowej.
Teraz przychodzi kreacja numer trzy, jeszcze inna od poprzednich. Janda mówiła, że zrosła się z Callas na ponad dwieście granych w Powszechnym spektakli, że żegnała się z nią w sposób szczególny, jeszcze się w Marię wcielając. Dlatego nie dziwi decyzja powrotu do tej właśnie roli, w innej jednak, bardziej ascetycznej i skupionej na niej inscenizacji. Na scenie mamy bowiem jedynie fortepian, stolik i wysokie krzesło dla wielkiej śpiewaczki. Callas ze sztuki McNally’ego już nie występuje, rozpamiętuje za to dawne zwycięstwa. Zgadza się poprowadzić w słynnej Juilliard School w Nowym Jorku klasę mistrzowską, aby podzielić się z adeptami własnymi umiejętnościami i doświadczeniem bogatego życia. Z początku traktuje ich jak ofiary, używa sobie na nich, nie szczędzi bolesnych przytyków. Z czasem łagodnieje, zmienia ton i spojrzenie. Dostrzega w nich zapowiedź przyszłego życia, podczas gdy jej jest już skończone.
Krystyna Janda daje swej Marii Callas z roku 2015 własną ironię, którą wykształciła w sobie przez lata artystycznych bojów. Daje jej własną gorycz, a czasem i złość, bo tak jak grecka diwa o śpiewaniu, tak ona o aktorstwie wie dzisiaj wszystko. Zajęła wyjątkową pozycję, dostała wspaniałe role, uwielbienie publiczności. Jednak zapewne tylko ona zna koszt i potrafi stworzyć własny rachunek zysków i strat, nie zapominając o bolesnych czasem rozczarowaniach. Kiedy patrzę, jak w Och-Teatrze Callas rozlicza się z sobą i ze światem, myślę, że w jakimś stopniu jest to rozliczenie samej Jandy, czynione w jej imieniu przez bohaterkę dramatu amerykańskiego autora. Dlatego Janda nieustannie pozostając w roli, w krótkich, a najbardziej przejmujących momentach uchyla maskę Callas, aby pokazać spod niej własną twarz. I wtedy ta wyjątkowa rola zmienia się w osobistą wypowiedź artystki. Wyznanie wiary w siłę sztuki. Mimo wszystko.
Imponująca jest przy tym dyscyplina, jaką narzuca Janda samej sobie. Mogła mnożyć efekty, ale dozuje je skąpo. Mogła wchodzić w relację z zachwyconą od pierwszych sekwencji publicznością, ale w roli i poza nią od razu ucisza oklaski. Mogła grać Callas dla siebie łatwiej, mogła zdecydować się na popis, bo tekst McNally’ego – przyznajmy wcale niewybitny – do tego prowokuje, a nawet zachęca. Ale dziś Janda jest inna, już jej to nie wystarcza. Dlatego podnosi „Master Class” przynajmniej o klasę, dlatego jako Maria wchodzi w pełne napięcia relacje z uczniami, sama uważna uczy ich uważności na drugiego człowieka, a nam pokazuje wyczulenie na partnera. Służy jej też umiejscowienie sceny Och-Teatru wewnątrz, pomiędzy rzędami widowni. Zmusza to aktorkę do grania na dwie strony, co idealnie wpisuje się w charakter Callas, roztaczającej przed uczniami Juilliard School, a zatem przed nami, może ostatni teatr swojego życia.
Najmocniej wypadają jednak dwa monologi, gdy w snopie światła z ariami Callas w tle wykrzykuje światu w twarz słowa gorzkiego zwycięstwa. Nikt inny by tego tak nie zagrał. Krystyna Janda tnie powietrze.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama