Mój bohater chciał w pojedynkę zmienić świat i poniósł porażkę, która była czymś w rodzaju pięknej katastrofy spotykającej Greka Zorbę – mówi Anca Damian, reżyserka „Czarodziejskiej góry” pokazywanej w ramach festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty
Mój bohater chciał w pojedynkę zmienić świat i poniósł porażkę, która była czymś w rodzaju pięknej katastrofy spotykającej Greka Zorbę – mówi Anca Damian, reżyserka „Czarodziejskiej góry” pokazywanej w ramach festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty
Z powodzeniem tworzysz zarówno filmy aktorskie, jak i animowane. Dlaczego zdecydowałaś się zrealizować „Czarodziejską górę” w tej drugiej technice?
Wszystko zależy od konkretnego projektu. Na jesieni zaczynam zdjęcia do tradycyjnej fabuły z udziałem aktorów. Uwielbiam animację, ale nie uważam, by za jej pomocą dało się przekonująco opowiedzieć absolutnie każdą historię. W „Czarodziejskiej górze” ta metoda jest akurat na miejscu, bo film – biografia Jacka Winklera – opisuje człowieka o artystycznej duszy, jest pełen nawiązań do jego prac czy historii sztuki w ogóle. Poza tym opowiadam przecież o wydarzeniach, które miały miejsce wiele lat temu, a każda próba rekonstrukcji przeszłości ma w sobie coś umownego i odrealnionego.
Twój bohater, alpinista, rysownik, opozycjonista i uczestnik wojny afgańsko-radzieckiej, jest dziś w Polsce postacią praktycznie zapomnianą. Czym właściwie cię zafascynował?
Ludzie tacy jak Jacek Winkler, współcześni Don Kichoci, nie mają szans, by odegrać ważną rolę w historii i trafić do szkolnych podręczników. Mój bohater chciał w pojedynkę zmienić świat i poniósł porażkę, która była czymś w rodzaju pięknej katastrofy spotykającej Greka Zorbę. Jednocześnie Winkler był na nią w pełni przygotowany. Konsekwentnie kreował przecież wizerunek outsidera. Nie płacił podatków, podróżował po świecie z fałszywym paszportem. Łamał prawo, oczywiście, ale wyłącznie wtedy, gdy ograniczało jego wolność osobistą. Gdyby nie podrobione dokumenty, nigdy nie mógłby na przykład dostać się do Afganistanu i walczyć z Sowietami. Winkler nie był więc tanim skandalistą, lecz człowiekiem, który miał odwagę stwierdzić, że jego osobiste pragnienia bywają ważniejsze niż ograniczające je normy społeczne.
Jak zdefiniowałabyś swój osobisty stosunek do Winklera?
Mam ten komfort, że mogę go jednocześnie podziwiać i traktować ze zdrowym dystansem. Tak jak Jacek mówię to, co myślę, i łatwo się nie poddaję. Inaczej jednak niż mój bohater, nie zadowalam się czarno-białą wizją świata i staram się dostrzegać całe jego skomplikowanie. U Winklera jednocześnie bawi mnie i wzrusza jego męski kult siły, pragnienie fizycznej walki z wrogiem. Myślę, że Jacek po prostu przyszedł na świat trochę za późno i doskonale poczułby się w zbroi średniowiecznego rycerza.
Gdy twój bohater został zmuszony przez władze PRL do emigracji, postanowił osiąść we Francji. Dlaczego wybrał akurat ten kraj?
Po przymusowym wyjeździe z Polski Winkler – będący pod silnym wpływem „Moby Dicka” – marzył o zaokrętowaniu się na statku wielorybniczym. W Paryżu znalazł się zatem przez przypadek i na chwilę. Pod koniec lat 60. było to jednak doskonałe miejsce dla człowieka o mentalności anarchisty. Zafascynowany klimatem miasta Jacek zmienił plany życiowe i zamieszkał we Francji na stałe. Ostatecznie spędził w tym kraju więcej czasu niż w Polsce. To rozpięcie między dwiema kulturami prowadziło czasem do cokolwiek osobliwych rezultatów. Podczas gdy w 1968 Francję opanowały demonstracje lewicujących studentów, Jacek też wyszedł na ulicę, ale po to, by protestować przeciwko agresji ZSRR na Czechosłowację.
Winkler słynął z radykalnego antykomunizmu. Czy twój stosunek do systemu, w którym spędziłaś niemal 30 lat swojego życia, był równie nieprzejednany?
Z tamtych lat pamiętam przede wszystkim poczucie fałszu. Wszem i wobec mówiono nam o równości, a prawda była taka, że system stawiał na uprzywilejowanej pozycji wąskie grono partyjnych dygnitarzy. Moja rodzina sporo wycierpiała zresztą przez komunistów, gdyż dziadek – z zawodu lekarz – został w pewnym momencie uznany za wroga ludu, a związane z tym represje dotknęły również moją matkę i jej brata. Moja osobista perspektywa była już nieco inna. Życie w komunizmie uważałam za uciążliwe i irytujące, ale skłamałabym, gdybym mówiła, że stanowiło niemożliwą do zniesienia gehennę. Reżim oferował łatwy dostęp do kultury, a edukacja w tym zakresie stała na znacznie wyższym poziomie niż dziś. Jako studentka uczelni artystycznej mogłam być z tego zadowolona. Z dzisiejszej perspektywy mogę też dodać, że skutkiem ubocznym rumuńskiego komunizmu było wykształcenie u obywateli sprytu i zaradności. Spędziłam trochę czasu w Kanadzie i zauważyłam, że gdy tam zabraknie prądu, ludzie dzwonią do odpowiednich służb i z założonymi rękami czekają na ich interwencję. W analogicznej sytuacji w Rumunii nie liczyło się na szybką reakcję władz, tylko zapalało świeczki i robiło swoje.
„Czarodziejska góra” to – po obsypanym nagrodami „Crulicu. Drodze na drugą stronę” – twoja kolejna koprodukcja z Polską. Czy to oznacza, że stajesz się coraz bardziej przywiązana do naszego kraju?
Myślę, że Polska jest mi w jakiś dziwny sposób przeznaczona. Gdy po raz pierwszy tu przyjechałam, poczułam się obco, znacznie łatwiej było mi zaaklimatyzować się we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii. Uznałam jednak, że to wrażenie niedopasowania może być inspirująco twórcze. Po pewnym czasie nauczyłam się natomiast doceniać kulturę i mentalność zupełnie odmienną od mojej.
W „Czarodziejskiej górze” znajdziemy sporo nawiązań do polskiego kina. Uważasz się za jego miłośniczkę?
Uwielbiam filmy Andrzeja Wajdy i Jana Lenicy, których fragmenty dosłownie cytuję zresztą na ekranie. Największym polskim reżyserem na zawsze pozostanie jednak dla mnie Krzysztof Kieślowski. Zwykle dzieje się tak, że filmowcy realizują swoje największe dzieła w młodości, a na starość próbują tylko bezskutecznie im dorównać. Z Kieślowskim było odwrotnie, z każdym kolejnym filmem się rozwijał i stawał coraz lepszym artystą. Jestem pełna podziwu dla dokonanego przez niego zwrotu od dokumentu do fabuły. Zgadzam się z argumentacją, że reżyser nie ma prawa sfilmować prawdziwej łzy i lepiej, gdy kupi glicerynę i wkropi ją do oczu aktorom. Widziałam zbyt wiele dokumentów, których twórcy – dla osiągnięcia lepszego efektu artystycznego – manipulowali życiem bohaterów. Dla mnie taka postawa wydaje się absolutnie niedopuszczalna, a poza wszystkim nie ma w sobie ani trochę więcej prawdy niż na przykład moje animacje.
W swoim filmie wielokrotnie podkreślasz, że ulubioną postacią literacką Winklera był Koziołek Matołek. Dlaczego wydało ci się to takie ważne?
Jedną z cech, za które automatycznie polubiłam mojego bohatera, było jego autoironiczne poczucie humoru. Choć Jacek miał siebie za człowieka odważnego i honorowego, jednocześnie nie kreował się na nieskazitelnego herosa. W trakcie pracy nad filmem trafiłam na fragmenty spisanej przez Winklera opowieści o swoim życiu. W pewnym momencie pada tam zdanie: „Cóż, jestem pełen dobrych intencji, ale zawsze zrobię coś nie tak. Z tego względu, gdybym miał wybrać jakąś postać, do której jestem najbardziej podobny, postawiłbym na Koziołka Matołka”. Myślę, że to jedno z kluczowych stwierdzeń, które pozwala zrozumieć mojego bohatera.
Jak wspomnieliśmy już wcześniej, Winkler był osobą zdolną do podjęcia ważnej życiowej decyzji na podstawie lektury „Moby Dicka”. Czy sama również zetknęłaś się z książkami, które wywarły na ciebie tak istotny wpływ?
W młodości zachwyciłam się „Czarodziejską górą” Tomasza Manna, która teraz dostarczyła mi inspiracji dla tytułu filmu. Później ogromne wrażenie zrobiły na mnie książki Harukiego Murakamiego. Nigdy w życiu nie odważyłabym się na ekranizację którejś z nich, bo wiem, że na pewno nie dorównałabym oryginałowi. Kilku twórców zresztą próbowało i żadnemu z nich się to nie powiodło. Jedną z najważniejszych książek w życiu była dla mnie także autobiografia Kieślowskiego, która zawsze była w stanie pomóc mi w najtrudniejszych momentach życia.
Zarówno Winkler, jak i bohater „Drogi na drugą stronę” – Claudiu Crulic – pokonują narzucane im z zewnątrz ograniczenia. Czy myślisz, że jako artystka jesteś w stanie robić to samo?
Ostatnio ktoś mnie zapytał: „Jak to jest, że kroczysz w przeciwnym kierunku niż całe rumuńskie kino?”. A ja nie zastanawiam się nad tym, lecz po prostu podążam własną ścieżką. Swoją firmę producencką nazwałam „Aparte” („Odmienny”), a to zobowiązuje. Staram się cały czas rozwijać kreatywność i nie popadać w automatyzm. Między innymi dlatego regularnie przeplatam filmy aktorskie z animacjami i staram się, by moje projekty były od siebie różne tak bardzo, jak to tylko możliwe. Nie wyobrażam sobie nakręcenia sequelu „Drogi...” pod tytułem „Crulic powraca” albo hollywoodzkiego remake’u z Ryanem Goslingiem w roli rumuńskiego więźnia. Zamiast tego wolę kręcić kolejne animowane dokumenty. Z punktu widzenia marketingowego tego rodzaju hybryda stanowi katastrofę, ale nie dbam o to. Nie lubię kompromisów i wolę robić filmy po swojemu, nawet jeśli potem trudniej będzie dotrzeć z nimi do widza. Kto nie ryzykuje, nie wygrywa. Mam nadzieję, że Jacek Winkler byłby ze mnie dumny.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama