To był ten rodzaj cudu, na który czekałem od lat i który później się już nie powtórzył – tymi słowami opisał pierwszy raz, kiedy usłyszał śpiewającą w podrzędnej knajpie Billie Holiday, legendarny producent John Hammond. Był rok 1933. Tak zaczęła się krótka, burzliwa kariera królowej jazzu. 7 kwietnia obchodzimy setną rocznicę jej urodzin

Biografia Billie Holiday jest pełna dramatycznych momentów. Jej historia doskonale ilustruje czasy, w których przyszło jej żyć. Przy okazji Lady Day zmieniła oblicze nie tylko jazzu, ale muzyki w ogóle.

Urodziła się siódmego kwietnia 1915 roku. Świat był pogrążany w pierwszej wojnie światowej. W Stanach, głównie w Nowym Orleanie, bywalcy klubów bawią się przy jazzie bandów dixielandowych. Billie Holiday przychodzi na świat jako Eleanora Fagan w Filadelfii (choć niektóre źródła podają Baltimore). Jej ojciec Clarence Holiday był niezłym jazzowym gitarzystą. Nie żył z mamą Billie, a z córką utrzymywał kontakt niezwykle rzadko. Billie wędrowała z matką, najpierw do Baltimore, później Nowego Jorku. W wieku 11 lat Billie została zgwałcona przez sąsiada. Zmieniała szkoły, łapała dorywcze prace. Jedną z nich było sprzątanie w burdelu. Dorabiała też zresztą na bardziej bezpośrednich kontaktach z mężczyznami. Już wtedy po raz pierwszy trafiła za kratki. Marzyła o karierze tancerki. Pewnego razu pianista w burdelu poprosił ją, żeby zaśpiewała. Postanowiła pójść tą drogą.

Jej muzycznymi idolami byli m.in. Bessie Smith i Louis Armstrong. Imię sceniczne zapożyczyła jednak od popularnej wtedy aktorki Billie Dove, nazwisko od ojca. Zaczęła śpiewać w klubach na Harlemie, za napiwki albo jedzenie. W jednym z klubów wypatrzył ją wspomniany John Hammond. Wprowadzony po latach do Rock and Roll Hall of Fame producent odkrył zresztą nie tylko Holiday, ale też rozwinął kariery m.in. Boba Dylana i Arethy Franklin. O tym, jak poznał Billie, opowiada w swojej fascynującej książce o historii muzycznego biznesu „Cowboys and Indies. The Epic History of the Record Industry” Gareth Murphy. Hammond zwrócił na nią uwagę, bo „miała wyróżniający ją od ówczesnych wokalistek styl śpiewania. Standardy wykonywała po swojemu, przy akompaniamencie pianina. Sama nie umiała grać”. W tym samym czasie Hammond opiekował się zresztą Bessie Smith. Co ciekawe, Holiday nagrała swoje pierwsze numery dla wytwórni Columbia zaledwie kilka dni po Smith, z tym samym zespołem, w skład którego wchodził m.in. doskonały klarnecista Benny Goodman. Billie szybko oczarowała jazzowy świat swoim głosem i sposobem bycia na scenie. Dobrze mówi o tym cytat z książki znawcy jazzu, Niemca Joachima Ernsta Berendta „Od raga do rocka, wszystko o jazzie” wydanej w Polsce po raz pierwszy w latach 70. Berendt opisuje ją tak: „Billie była ucieleśnieniem reguły, że w jazzie nie jest ważne, co się robi, ale jak się to robi. (…) Jej wielkość łączy się w niemałym stopniu z jej artystyczną powściągliwością. Głos Billie nie posiadał nic z szorstkiej pełni i majestatu Bessie Smith, był miękki i delikatny. (…) jej powściągliwość była niesłuchanie przekonywająca”. Trzeba przy okazji powiedzieć, że mankamentem głosu Lady Day była niewielka skala. Berendt zwraca jednak uwagę na jeszcze jeden bardzo ciekawy fakt: „To właśnie Holiday odkryła w latach 30. możliwości mikrofonu dla całkowicie nowego eksponowania i traktowania głosu ludzkiego. Jej rewolucyjny sposób polegał na takim sposobie śpiewania, który jest nie do pomyślenia bez użycia mikrofonu”.

Holiday, dzięki Hammondowi stawała się sławna. Zagrała małą dramatyczną rólkę u boku samego Duke’a Ellingtona w filmie „Symphony in Black”. Zaczęła występować u boku Counta Basiego i Lestera Younga. To właśnie Young po raz pierwszy nazwał ją Lady Day. W tym czasie Holiday złamała tabu. Zaczęła bowiem występować z białymi muzykami i dla białej publiczności. Koncertowała wspólnie z orkiestrą Artie Shawa. Nie było jej łatwo, o czym wspomina obrazowo Berendt. Billie musiała korzystać w hotelach i klubach z przejść dla służby, pozostali biali członkowie zespołu wchodzili od frontu. Często jadła w innych stołówkach. Ciekawe, że jak pisze Berendt, grając niemal w tym czasie z orkiestrą Counta Basiego złożoną z czarnoskórych muzyków, miała tak jasną przy nich skórę, że niektórzy brali ją za białą śpiewaczkę.

Pod koniec lat 30. Billie pojawiła się na scenie legendarnego nowojorskiego klubu Cafe Society. Doskonałego jazzu mogli tu słuchać zarówno biali, jak i czarnoskórzy. Hasłem lokalu było: „The wrong place for the right people”. To właśnie tutaj Holiday wykonała po raz pierwszy swój niezapomniany numer „Strange fruit”. Piosenka o linczu na dwóch czarnoskórych obywatelach powaliła zgromadzoną w Cafe Society publikę. Pisze o tym we wspomnianej wyżej książce Gareth Murphy: „Światła były przyciemnione, zapanowała cisza, kelnerki przestały podawać drinki. Kiedy Billie skończyła, światła się zapaliły, ale jej już nie było na scenie”. Nie trudno sobie wyobrazić, jakie to show robiło wtedy wrażenie.

Wkrótce z sukcesami przyszły kolejne problemy. Billie zatraciła się w heroinowym nałogu, a po śmierci matki w 1945 roku zaczęła sporo pić. Nie przeszkodziło to jej jednak podpisać kontraktu z Deccą. Dla nich nagrała m.in. takie hity jak „Lover Man” (skierowany w stronę r’n’b) czy „Don’t Explain” (Billie napisała go po tym, jak przyłapała męża ze szminką innej kobiety na jego kołnierzyku). Pomiędzy wyprzedanymi koncertami w prestiżowej Carnegie Hall ponownie wylądowała w więzieniu za narkotyki. Stało się to w tym samym roku, w którym zagrała u boku swojego idola Louisa Armstronga w filmie „Nowy Orlean”. W latach 50. jej głos zaczął się wyraźnie zmieniać. Słodko-gorzki chrapliwy wokal przypominał głos 70-latki, a nie 40-latki. Tak brzmiała na nagranej w 1958 roku płycie „Lady in Satin”, przejmującej, bo pokazującej zmianę Billie. Nawet kiedy tuż przed śmiercią trafiła do szpitala z powodu problemów z sercem i wątrobą, przy jej łóżku zjawili się policjanci i znaleźli resztki narkotyków.

Ostatni koncert dała w maju 1959 roku. Zmarła 17 lipca, w wieku zaledwie 44 lat. Na koncie miała wtedy 70 centów, za to do nogi miała przyklejoną saszetkę z 750 dolarami. Fanka komiksowych przygód Kapitana Marvela, której głos pojawił się na kilkuset płytach i która stała się inspiracją dla niezliczonej liczny wokalistek, nie tylko jazzowych, została pochowana na cmentarzu Saint Raymond’s na Bronksie.

Świętowanie urodzin Lady Day

Płyty, koncerty, specjalne audycje w radio – świat świętuje setną rocznicę urodzin jednej z największych jazzowych wokalistek w historii na wiele sposób.
Przy okazji rocznicy oczywiście najlepiej przypomnieć sobie oryginalne nagrania Billie Holiday. Pomogą w tym dwa nowe wydawnictwa. Pierwsze z nich to „The Centennial Collection”, które kumuluje nagrania chyba z najlepszej dla Holiday dekady 1935–45. Znalazło się tu chociażby wykonywane do tej pory przez rzeszę artystów „Summertime”, które było wielkim hitem Billie w 1936 roku. Drugą płytą jest „Lady In Satin: The Centennial Edition”. To trzypłytowa reedycja wydanego zaledwie rok przed jej śmiercią albumu „Lady In Satin”. Ciekawostką jest tu zestaw innych wersji nagrań od tych, jakie ukazały się w 1958 roku. Znalazły się na nim bowiem różne podejścia Billie z sesji do „Lady In Satin”. Niektóre trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund.

Przy okazji rocznicy na półkach pojawi się także kilka płyt nagranych przez innych wykonawców z materiałem, który przed laty nagrywała Holiday. Hołd oddaje jej chociażby José James. Na trzecim krążku nagranym dla Blue Note „Yesterday I Had The Blues: The Music of Billie Holiday” James wykonuje dziewięć kompozycji z repertuaru Billie, m.in. „What a Little Moonlight Can Do” oraz „Tenderly”. Rebecca Ferguson również postanowiła zinterpretować piosenki Holiday. Była uczestniczka brytyjskiego X-Factora na płycie „Lady Sings The Blues” śpiewa 17 kompozycji, w tym napisaną przez samą Lady Day „Fine and Mellow”. Swoje pięć groszy przy okazji rocznicy postanowiła dołożyć amerykańska pianistka Lara Downes. Nie tylko nagrała własne interpretacje piosenek Billie i wydała na krążku „A Billie Holiday Songbook”, ale też gra je podczas aktualnej trasy po USA.

„Coming Forth By Day” – to już tytuł krążka Cassandry Wilson. Amerykanka śpiewa tu standardy Holiday u boku m.in. T-Bone Burnetta i sekcji rytmicznej The Bad Seeds (perkusista Thomas Wydler i basista Martyn P. Casey). Mało tego, 10 kwietnia Wilson uświetni swoim koncertem wprowadzenie Holiday do Apollo Walk of Fame. To galeria sław historycznego dla jazzu koncertowego miejsca na nowojorskim Harlemie, Apollo Theater. Billie dała tam wiele niezapomnianych koncertów.

Tego samego dnia BBC Radio 2 (można słuchać na żywo tutaj) będzie transmitowało inny koncert poświęcony Lady Day. Będzie można usłyszeć m.in. Madeline Bell, Glorię Onitiri i wspomnianą Rebeccę Ferguson. Wyjątkowo zapowiada się w tym radiu specjalna audycja z 7 kwietnia. Poprowadzi ją sam Jamie Cullum. W programie „When Billie Met Frank” Cullum przeniesie się do lat 30., kiedy to Holiday spotkała się z Frankiem Sinatrą. Więcej informacji o wydarzeniach uświetniających setną rocznicę urodzin Lady Day można znaleźć na stronie billieholiday.com/billieat100

Niestety zdaje się, że w Polsce zapomniano o tej rocznicy. Jednym wydarzeniem, które udało mi się wytropić, będzie koncert Agi Zaryan 19 kwietnia w ramach festiwalu Jazz Nad Odrą. Wokalistka ma podczas niego oddać hołd Holiday.