Ogromny sukces poznańskich „Dziadów” na dobre ukształtował reżyserski styl Radosława Rychcika. To nie jest tak, że młody artysta bez reszty zatracił się w amerykańskich popkulturowych tropach i wszystkie przenoszone na scenę utwory postanowił otwierać tym samym kluczem. Pozory mylą, choć w nieudanej rzeszowskiej „Balladynie” Goplana była wystylizowana na Shirley Temple, podobnie jak Dziewczyna z Mickiewicza miała twarz i blond włosy Marilyn Monroe. Rychcik nikogo nie udaje, bawi go to, co rozumie w lot, dlatego chce narzucić widowni język sobie bliskich skojarzeń. Kształtuje go nie od wczoraj, jego znakiem był niemądrze hermetyczny i skupiony na samym sobie „Diabeł” z Teatru Współczesnego w Szczecinie, najwięcej zawdzięczający serialowi „Twin Peaks”. Wtedy Rychcik przegrał, bo wpadł w pułapkę wywoływania tanich nastrojów. „Dziadami” jednak udowodnił, że nawet do wielkiej literatury romantycznej można przyłożyć całkiem inną niż zwykle matrycę i w amerykańskiej tradycji znaleźć odbicie świata polskiego wieszcza. „Balladyna” miała pogłębić to wrażenie, ale skończyło się na jałowej powtórce. „Utalentowany Pan Ripley” pokazuje natomiast reżyserski pazur Rychcika, wskazuje jego poczucie humoru i udowadnia, że umie już wziąć sprawdzone chwyty w nawias i bawić się własnym teatrem.
Powieść Patricii Highsmith to więcej niż stylowy kryminał. Można traktować ją jako zwierciadło dla Ameryki, podobnie jak lustrem dla niej był „Ojciec chrzestny” Maria Puzo. Stany według Highsmith to kraj nieograniczonych możliwości i równie wielkich pokus. Tu wszystko można, w dodatku najczęściej bezkarnie. Życie jest jak rollercoaster albo nieustająca impreza do utraty tchu. Cóż z tego, że potem kac, niesmak, zerwany film.
Ten motyw nakręca spektakl w Malarni Teatru Studio. Rychcik nie poprzestaje jednak na pokazaniu hedonistycznych ciągot bohaterów. Ripley (świetny, jak trzeba zblazowany Marcin Bosak) pojawia się po raz pierwszy w masce Baracka Obamy. Lekko prześmiewcza charakterystyka prezydenta okazuje się idealnie pasować do bohatera Highsmith. Bosak zrzuca maskę i zaczyna knuć swoją intrygę. Wyjeżdża na słoneczne włoskie wybrzeże, aby na polecenie ojca (Wojciech Żołądkowicz) sprowadzić z powrotem do domu jego syna, Dickiego Greenleafa (Tomasz Nosiński). Trafiając w krąg zabaw jego towarzystwa, popuszcza wodze fantazji i manipulacji. Ich mechanizm staje się jednym z tematów przedstawienia Rychcika.
W jednej z najbardziej błyskotliwych scen Ripley i Dickie w szale zapisują na maszynach swoje historie, jakby prowadzili z sobą pojedynek na opowieści. Wygrywa ten, kto napisze barwniejszą, jeszcze bardziej do utraty tchu. Bohaterowie Highsmith dadzą się zabić, byle żyć dla przyjemności i z przyjemnością – nawet jeżeli jest ona tylko złudzeniem, po którym zostaje tylko gorzki smak ustach. Ripley zaś jest w tym niezrównanym mistrzem. Bosak ukazuje go nie jako dżentelmena w stylu dawnych amantów kina, ale personę od pierwszej chwili raczej odpychającą i budzącą niepokój. Owszem, potrafi zawrócić w głowie, ale pod skórą i w zimnym spojrzeniu ma okrucieństwo. Taki jak on nie cofnie się przed niczym.
Przed premierą Rychcik przypominał film Anthony’ego Minghelli z tytułową rolą Matta Damona, bo rzeczywiście to on ukształtował nasze wyobrażenia o Ripleyu. Nie lubiłem go, wydawał mi się ekranową konfekcją. Spektakl robi silniejsze wrażenie jako piekielnie atrakcyjna opowieść o tym, że żyjemy w czasach przeceny wszystkiego, kiedy nic nie ma prawie żadnej wartości. Dlatego łatwo sięgnąć po czyjąś własność, choćby i przejąć cudzą tożsamość. Ripley buduje na tym swój sposób na życie.
Aktorzy Teatru Studio – Natalia Rybicka, Modest Ruciński, Wojciech Żołądkowicz – kupują konwencję reżysera, bawiąc się jak w pastiszu kryminału noir, stylizując na bohaterów amerykańskiego kina. Kreację tworzy Tomasz Nosiński – aktor fetysz Rychcika, pierwszy raz na warszawskiej scenie. Rzadka charyzma i moc scenicznej obecności. Nie wolno tracić Nosińskiego z oczu. Sam Rychcik zaś czuje się w świecie Highsmith jak ryba w wodzie. Bawi się chwytami z własnego teatru, bierze je w nawias, nakręca spiralę pastiszu. Przywołuje „Konformistę” Moravii i „Pod wulkanem” Lowry’ego z sugestią, że te arcydzieła patronują jego przedstawieniu. Lepiej zachować proporcje, gdzie Lowry i Moravia, a gdzie Radosław Rychcik. Ale i tej gry młodego reżysera nie trzeba traktować całkiem serio. Lepiej dać się porwać na jego teatralny rollercoaster. I pędzić do utraty tchu.