To musiało być jakieś ćwierć wieku temu, druga połowa liceum. Do Warszawy zjechał właśnie Stary Teatr z Krakowa, w stolicy zawsze wyczekiwany z utęsknieniem. Przywiózł dwie głośne inscenizacje Andrzeja Wajdy – okrzyczaną „Antygonę”, odbieraną jako protest reżysera przeciw dyktaturze generała Jaruzelskiego, a zrealizowaną w reakcji na stan wojenny, oraz „Hamleta (IV)” – przedstawienie bardzo wtedy świeże. Pamiętam, zagrano je chyba na scenie Teatru Dramatycznego, widownię umieszczając także tam, więc patrzyliśmy na aktorów z najbliższej odległości. Na skromnie oświetlone pole gry będące teatralną garderobą wchodziła Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Ubrana w prosty czarny strój, z krótko ostrzyżonymi włosami. Patrzyła w lustro, jakby chciała z bliska przyjrzeć się własnej twarzy. Następnie nakładała na nią grubą warstwę pudru. Po chwili ona – aktorka – była gotowa do zmierzenia się ze swoją rolą. Rolą Hamleta, który w tamtym wspaniałym spektaklu Wajdy nie był ani mężczyzną, ani kobietą. Można go było czytać jako byt poza płciami, jako uosobienie jednego z wariantów ludzkiego losu. No i można go było odbierać.
Teresa Budzisz-Krzyżanowska była najbardziej niezwykłym Hamletem, jakiego do tej pory widziałem. Ona sama wspomina tamtą pracę jako najważniejsze swoje doświadczenie, nie tylko w życiu zawodowym. W tamtym czasie oglądałem w warszawskich teatrach kilka ostatnich ról Tadeusza Łomnickiego. Gdyby nie one i gdyby nie Hamlet Budzisz-Krzyżanowskiej, pewnie nie robiłbym tego, co robię.
Do zespołu Teatru Ateneum aktorka należy od 2006 roku. Niespełna dziewięć lat, niewiele, by nie powiedzieć bardzo mało istotnych występów. Ważniejsze były te, zanim przyszła na etat. Olśniewająca Idalia w „Fantazym” Słowackiego, przygotowanym przez Gustawa Holoubka – zaborcza i ironiczna, wykorzystująca swoją kobiecość i bezradna, w najlepszym tego słowa znaczeniu uwodzicielska. A potem Jokasta w słynnym „Królu Edypie” Sofoklesa, potraktowanym przez dyrektora Holoubka jako już pożegnalny manifest i wyznanie wiary w teatr słowa. Budzisz-Krzyżanowska, zawsze genialnie interpretująca poezję, musiała stanąć po stronie wielkiego artysty. Zagrała Jokastę twardą, która w chwili uświadomienia sobie strasznej prawdy o sobie zamienia się w jeden bezgłośny lament. Wie, że tragicznego fatum nie można odwrócić.
Poza tym dostawała Budzisz-Krzyżanowska w teatrze na Powiślu zadania mało pociągające, nielicujące z jej klasą. O sztuczce „Czy lubi pani Schuberta” chyba wolałaby nie pamiętać. Lepiej wypadła „Czaszka z Connemary” Martina McDonagha w reżyserii Kazimierza Kutza. Spektakl należał do Jana Kociniaka, Teresa Budzisz-Krzyżanowska zagrała w nim drugoplanową rolę starej dewotki, leciutko pokpiwając ze swej bohaterki. Zgodne to było z intencją twórcy, ale aktorka nie zamierzała kompromitować granej przez siebie postaci. Znana jest przecież z tego, że szuka w kreowanych przez siebie ludziach dobra lub chociaż jego śladów. Próbuje zrozumieć ich motywacje, szukać w biografiach usprawiedliwień. I nigdy nie osądza.
Tak było w „Sierpniu” Tracy’ego Lettsa, gdzie wcieliła się w Violet, matkę rodziny. Jej bohaterka zdaje się bliska Mary Tyrone, którą zagrała kiedyś w Ateneum w reżyserowanym przez Waldemara Śmigasiewicza „Zmierzchu długiego dnia” Eugene’a O’Neilla. Tyle że wówczas przegrała z materią nijakiego widowiska, tym razem zaś z pozornej delikatności przechodziła do nieposkromionej autodestrukcji w sekwencjach, kiedy jej Violet oddaje się narkotycznemu szaleństwu, aby w ten sposób zagłuszyć swą rozpacz. Przyzwyczailiśmy się oglądać Budzisz-Krzyżanowską stonowaną, powściągającą emocje. Tym razem dawała im upust. To była wielka rola w świetnym, szkoda, że już nieobecnym w repertuarze warszawskiego Teatru Studio przedstawieniu.
Grywała jeszcze na Scenie Prezentacje w „Sarabandzie” i „Oddechu życia”, ale nie były to partie na jej miarę. Była trochę jak królowa bez swojego królestwa, bez prawdziwych wyzwań. W Ateneum szukano zatem dla niej czegoś specjalnego. Stąd „Papieżyca” Esther Vilar w reżyserii Edwarda Wojtaszka – opowieść o pierwszej w dziejach kobiecie papieżu, która postanawia przywrócić Kościołowi rzymsko-katolickiemu dawną wielkość, ale sama przeżywa kryzys wiary. Utwór głośny, opisywany przez niemiecką autorkę kryzys chrześcijaństwa idealnie koresponduje z naszymi czasami. Niektórzy doszukują się w nim katharsis, ale ja twórczości „Królowej i Szekspira” nie przeceniam. „Papieżyca” sprowadza się w gruncie rzeczy do znanej od Dostojewskiego tezy, że jeśli Boga nie ma – wszystko wolno. Poza tym kilka publicystycznych, choć zgrabnych myśli. Trzeba wielkiej aktorki, by zrobić z tego teatr.
W Ateneum się udało. Spektakl Edwarda Wojtaszka jest czytelny, a monolog wielkiej aktorki tnie powietrze. Budzisz- -Krzyżanowska ma w sobie siłę kaznodziei, zdolnego porwać za sobą tłum. Ma determinację i ironię. Jej gra jest fantastyczną lekcją scenicznej retoryki, mówienia, które samo w sobie staje się sztuką. Wybrzmiewa każda sylaba, każda zgłoska. Do tego ograniczone do minimum gesty, czasem grymas twarzy, za chwilę opuszczenie głowy i spojrzenie jakoś tak z boku, przeszywające. Aktorstwo ascetyczne, wymuszające absolutną uwagę publiczności. Mistrzostwo.
A jednak sukces aktorki w średnim tekście wskazuje na to, że po „Papieżycy” nie przestanie ona być ową królową bez królestwa. Pisano po ostatniej premierze o Teresie Budzisz- -Krzyżanowskiej, że jest wielką damą sceny, władczynią, papieżycą teatru wreszcie. Wszystko to prawda. Zapomniano jednak, że jest chyba przede wszystkim aktorką osieroconą przez swych mistrzów. Przez jedenaście lat należała do zespołu krakowskiego Starego Teatru, tam tworząc swe niezapomniane role. Była Joanną w „Nocy listopadowej” Wajdy, grała w „Śnie o Bezgrzesznej” i „Mordzie w katedrze” Jerzego Jarockiego, w spektaklach Wandy Laskowskiej, Zygmunta Hübnera, Krystiana Lupy. Na całe lata przyjęła za swój sceniczny język Jerzego Grzegorzewskiego, za którym poszła do warszawskiego Studio, cały czas pracując równolegle w Krakowie. Stała się znakiem teatru wielkiego wizjonera, doskonale czytała jego rozumienie groteski i poezji. Długo wymieniać by jej zagrane pod ręką Grzegorzewskiego role. Potem poszła za mistrzem do Teatru Narodowego. Ponoć do tworzonego właśnie zespołu aktorskiego została przyjęta jako pierwsza. Znaczące było powierzenie jej partii Muzy i Pallas Ateny w „Nocy listopadowej” Grzegorzewskiego, inaugurującej jego dyrekcję przy placu Teatralnym. Z tamtego bogatego okresu zapamiętałem dobrze wykonywany przez nią lament Maryi w „Dialogus de Passione” Kazimierza Dejmka, twardo stąpającą po ziemi charyzmatyczną Gospodynię z „Wesela” w inscenizacji dyrektora, także Matkę z wyreżyserowanej przez Kazimierza Kutza „Kartoteki”. No i porażkę w pisanej jakby specjalnie dla niej roli Raniewskiej w kompletnie nieudanym „Wiśniowym sadzie” Macieja Prusa. To nie miało prawa się nie powieść, a jednak… Dziś nie ma już Grzegorzewskiego i Jarockiego, nie ma Holoubka, Wajda z rzadka kręci filmy, odwrócił się od teatru. W Starym Teatrze inne, w Studio i w Narodowym też. Tamto odeszło, tak już jest. Teresa Budzisz-Krzyżanowska przed laty miała wypadek, nie chce do tego wracać, ale poza sceną można zobaczyć ją o kulach. Teatr wielkiej aktorki możliwy jest chyba tylko wtedy, gdy ona sama go sobie – mówiąc potocznie – zrobi. Stąd „Papieżyca”, czyli monodram w Ateneum. Trzeba się cieszyć tym powrotem, choć wolno liczyć na więcej. Może na „Krzesła” Ionesco, może jakiegoś Becketta. Chciałoby się, aby Teresa Budzisz-Krzyżanowska znowu zmierzyła się na scenie z nieodwracalnym.