Proza Alberta Moravii trochę się zestarzała. Ale zupełnie nie zestarzały się jego poglądy na współczesną cywilizację Zachodu – bo są to teraz nasze poglądy

Jest taki piękny rosyjski film „Lecą żurawie”, nakręcona na fali odwilży czasów Chruszczowa smutna historia o traumie wojny. Po ponad półwieczu ten film nadal ogląda się z podziwem i ze wzruszeniem, ale odczuciom tym towarzyszy pewien dyskomfort związany ze sposobem portretowania emocji bohaterów: zafascynowani koncepcjami niemieckiego ekspresjonizmu autorzy postawili na skrajną subiektywność obrazu, a zatem w kluczowych, dynamicznych scenach kamera szarpie się w konwulsjach przypominających taniec świętego Wita, próbując oddać przerażenie, desperację i rozpacz ekranowych postaci. Wydaje się to, wstyd przyznać, dosyć zabawne.

Wspominam o tym, ponieważ coś podobnego spotkało mnie podczas lektury świeżo wznowionych w serii „Nowy Kanon” słynnych powieści Alberta Moravii – „Konformisty” i „Pogardy”. (Obie zresztą zapisały się również w historii kina, swobodnie przełożone na filmowy język przez, odpowiednio, Bernarda Bertolucciego i Jeana-Luca Godarda.). Moravia był literackim łącznikiem „między starymi a nowymi laty”. Uprawiał realistyczną prozę psychologiczną, głęboko zakorzenioną w XIX stuleciu, niemniej opartą na marksistowskiej krytyce kapitalizmu i freudowskiej interpretacji związków międzyludzkich. Z drugiej strony jednak tematy, które podejmował, stanowią dziś żelazny repertuar współczesnej powieści. Nie chodzi tu tylko o złośliwe portrety mieszczańskiego konsumpcjonizmu, ale generalnie o to wszystko, co wydaje się nam częścią n a s z e g o świata początków wieku XXI: poczucie niedającego satysfakcji przesytu, seksualizację i utowarowienie relacji międzyludzkich, alienację jednostki w odhumanizowanej rzeczywistości i jej słabość w obliczu totalitaryzmu, świadomość tego, że kompletnie przestaliśmy rozumieć pewne sprawy, które kiedyś wydawały się klarowne.

Problem naturalnie polega na tym, że od chwili gdy Moravia 60 lat temu publikował swoje książki, owe tematy zostały przepracowane przez kulturę Zachodu w dziesiątkach tysięcy odmian i wariantów. Po drodze przydarzyły się nam rewolucja seksualna, kontrkultura i postmodernizm, porządek polityczny globu wywrócił się na lewą stronę, estetyka prozy zrobiła ze trzy albo cztery radykalne fikołki, a to, co było awangardą, stało się klasyką.

Nie znaczy to, rzecz jasna, że Moravii nie da się czytać. Da się, ze sporą przyjemnością. Ale również ze świadomością, że ta trzęsąca się kamera przynależy już do innej epoki – i trzeba ją zaakceptować z całym dobrodziejstwem inwentarza. „Historia literatury obfituje w przypadki pisarzy, którzy zaznali sławy dopiero po śmierci” – stwierdza Anna Wasilewska we wstępie do „Pogardy”. – „Ale obfituje też w przypadki wręcz odwrotne – pisarzy, którzy odnieśli sukces za życia, zaznali olbrzymiej popularności, a po śmierci wrzawa towarzysząca ich utworom umilkła. Alberto Moravia należy do tej drugiej kategorii”. Czy dlatego, że ci, którzy przyszli później, błyskawicznie wykorzystali jego znakomite intuicje do swoich celów?

Trzeba wszelako przyznać, że wrzawa, o której mówi Wasilewska, była naprawdę donośna. Jego powieść „Obojętni” (1929) uchodzi za najgłośniejszy debiut w dziejach XX-wiecznej włoskiej literatury, uważa się ją też za pionierskie dzieło egzystencjalizmu – autor miał wówczas zaledwie 22 lata. Kolejne dekady, z krótką przerwą na utarczki z faszystowską cenzurą w okresie wojny, to pasmo triumfów. Dobra passa Moravii kończy się dopiero w latach 60., gdy krytycy zaczynają mu wypominać, że staje się z wolna swoim własnym epigonem.

Urodzony w 1907 roku w żydowsko-włoskiej rodzinie Alberto Pincherle (Moravia to nazwisko jego babki od strony ojca) zawód pisarza zawdzięczał prawdopodobnie ciężkiej chorobie. „W wieku dziewięciu lat musiałem porzucić formalną edukację ze względu na gruźlicę kości. W sumie między dziewiątym a siedemnastym rokiem życia spędziłem bite pięć lat w łóżku” – wspominał Moravia w 1954 roku, a w autobiograficznym wywiadzie rzece opublikowanym pod koniec życia dodawał z goryczą: „Żeby zrozumieć mój charakter, musi pan pamiętać, że w dzieciństwie chorowałem i z tego właśnie powodu byłem samotny, zupełnie samotny, aż do osiemnastych urodzin. Nigdy nie poszedłem do szkoły. Nigdy nie bawiłem się z żadnymi dziećmi. Samotność wrosła w moją duszę tak głęboko, że nawet dzisiaj czuję się silnie odseparowany od innych ludzi”.

I chociaż Moravia odżegnywał się stanowczo od jakiegokolwiek autobiografizmu, nietrudno w bohaterze „Konformisty” dojrzeć dalekie odbicie tamtych doświadczeń. Marcello Clerici jest dzieckiem, które ma wszystko poza rodzicielską miłością i opieką. Wyśmiewany i poniżany w szkole za dziewczęcą urodę, czuje w sobie przypływy jakiejś osobliwej czarnej energii – dręczy zwierzęta, fantazjuje o morderstwie chłopca z sąsiedztwa, daje się uwieść dorosłemu mężczyźnie o pedofilskich skłonnościach, do którego zresztą strzela z rewolweru i jest przekonany, że go zabił – ale nie ma dosłownie nikogo, kto chciałby go wysłuchać. Świat obojętnie milczy, dając Marcellowi do zrozumienia, że jedyne, co może zrobić ów desperat, to ulec. Podporządkować się. I to właśnie Marcello czyni – po latach rozpoznajemy go w wiernym i biernym pracowniku faszystowskiej bezpieki, przykładnym obywatelu z mieszczańską żonką u boku. Tyle że władzy trzeba zawierzyć się w całości, poprzez szczególny akt lojalności: Marcello rusza do Paryża, by wystawić na strzał agentom pewnego opozycyjnego intelektualistę. Czarna energia, którą zawsze w sobie miał, może teraz zostać użyta w imię utrwalania ładu i normalności. Superego ostatecznie przejmuje kontrolę nad id.

„Konformista” uchodzi za powieść rozliczeniową, ukazującą mechanizmy działania reżimu Mussoliniego, ale Moravia miał niewątpliwie szersze ambicje – w tej książce nie ma złych ludzi, są ludzie szukający schronienia. Ojciec głównego bohatera znajduje ów azyl w domu wariatów, gdzie oddaje się rojeniom na temat własnej rzekomej pozycji w rządzie, żona Marcella zamyka się w czterech ścianach materialistycznego mieszczańskiego więzienia, sam Marcello poświęca życie wyuczonemu posłuszeństwu i naśladowaniu innych. Miejsca na wolność w tym świecie brak.

„Pogarda” jest jeszcze mocniej wyabstrahowana z rzeczywistości – to kameralny dramat rozpisany na cztery osoby i dwie skromne scenografie. Ricardo, narrator powieści, młody krytyk teatralny na dorobku, dostaje od bogatego producenta propozycję pracy nad scenariuszem filmowym. Wraz z żoną dotąd klepali biedę, gnieżdżąc się w wynajmowanych pokojach – teraz mogą zaciągnąć kredyt na mieszkanie. Tyle że wraz z perspektywą prosperity przychodzi małżeński kryzys. Ricardo nie rozumie, skąd się wzięło owo załamanie, szaleje, gorączkowo – i często błędnie – analizuje każdą konfliktową sytuację, tymczasem jego żona, dotąd zakochana i oddana, oświadcza mu któregoś dnia, że po prostu nim gardzi. Jej przekorne zainteresowanie zaczyna budzić z kolei ów bogaty producent, pewny siebie samiec alfa. W tę narrację Moravia wplata nowoczesną, psychoanalityczną interpretację Homeryckiego „Ulissesa”, ale jest to w gruncie rzeczy znowu opowieść o nagiej sile, w tym ujęciu: sile seksu i pieniądza, której można się poddać albo popaść w obłęd. Chodzi też o to, że – by ująć sprawę lapidarnie – seks i pieniądze to jedyne formy komunikacji, które czynią rzeczywistość choć trochę zrozumiałą, ale sami kontrahenci pozostają nieprzeniknieni.

Moravia, człowiek lewicy, nie uważał jednak, by publicystkę dało się z powodzeniem uprawiać pod płaszczykiem prozy. „Krytyka społeczna musi być – i zawsze jest – skrajnie powierzchowna – twierdził. – Pisarz może przetrwać p o m i m o swoich poglądów”. Co ciekawe, przetrwał i Moravia, i jego poglądy. Zwłaszcza jego poglądy.

Powieści Alberto Moravii „Pogarda” i „Konformista” ukazały się w przekładzie Zofii Ernstowej nakładem wydawnictwa W.A.B.