Jest kilku reżyserów, których każdy film urasta do rangi wydarzenia. Ridley Scott bez wątpienia do nich należy. Brytyjczyk, który świetnie odnalazł się w realiach Fabryki Snów, od blisko 40 lat w niezwykle zmyślny sposób pogrywa z wyobraźnią widzów. Jest mistrzem inscenizacji, a przy tym twórcą niezwykle różnorodnym. Jego najnowszy film „Exodus: Bogowie i królowie” nie dorównuje jednak takim klasykom jak „Łowca androidów” czy „Gladiator”.
Śmiało można założyć, że historię opowiedzianą w „Exodusie” zna niemal każdy. Dla reżysera, a z pewnością i scenarzysty Stevena Zailliana, to sytuacja z jednej strony wymarzona, z drugiej jednak dość ryzykowna. Widzowie nie zagubią się w fabularnych meandrach, nie trzeba im niczego tłumaczyć. Chodzi raczej o to, by zmierzyć się z ich, nierzadko wymagającym, wyobrażeniem. „Exodus” to filmowa biografia Mojżesza, od czasów wychowania u boku dziedzica tronu faraona Setiego Pierwszego, przez egipskie plagi, aż po przejście przez Morze Czerwone. Temat chętnie podejmowany przez kinematografię, zwłaszcza amerykańską, stwarzający wiele inscenizacyjnych możliwości, ale i narzucający pewne ograniczenia. Tematykę biblijną Ridley Scott przedstawia w sposób dobrze znany z filmów superbohaterskich, ale jeżeli chwile się nad tym zastanowić, ma do tego wszelkie przesłanki. Grany przez Christiana Bale’a Mojżesz równie chętnie co ze swojej inteligencji korzysta z miecza u boku, a i szybko się okaże, że umiejętności w tej mierze ma nie gorsze niż Russell Crowe w „Gladiatorze”.
Scott stara się przy tym podkreślić ludzki wymiar swoich bohaterów, pokazać zarówno ich zalety, jak i przywary. Tak też obrazuje narastający konflikt pomiędzy Mojżeszem a faraonem Ramzesem (Joel Edgerton). Z czasem jednak empatię i litość zastępują brawura i chytre próby przechytrzenia adwersarza, a ekranową psychologię zastępuję efekciarstwo. Można się na to zżymać, ale efekt bywa przekonujący, nawet jeśli scenariusz woła o pomstę do nieba. Zaillian sygnalizuje wiele wątków, o wielu z nich potem jednak zapomina, przeskakuje za to do kolejnych, jakby dążył do pokazania jak największej liczby zapadających w pamięć scen. W efekcie „Exodus: Bogowie i królowie” to raczej film dla dużych chłopców niż szerokiej publiczności. Scotta tym razem nie zawiódł talent, ale instynkt. Z lepszym scenariuszem miałby szanse na sukces.