„Boyhood”: triumf Richarda Linklatera
To był rok dobrych filmowych premier. „Wielkie piękno” Paola Sorrentina, „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona, „Lewiatan” Andrieja Zwiagincewa, wreszcie polskie „Ida” i „Bogowie” (o których piszemy dalej) to tylko kilka przykładów. Ale największe tegoroczne filmowe przeżycie zafundował mi Richard Linklater: jego „Boyhood” to nie tylko wielkie kino, lecz także przełomowy projekt. Realizowany przez 12 lat, ryzykowny (wszak grający główną rolę Ellar Coltrane wcale nie musiał podołać aktorskiemu zadaniu), ale efekt jest zachwycający. Linklater uchwycił na taśmie filmowej po prostu życie. Łatwo zapomnieć, że ekranowa rodzina prawdziwą rodziną wcale nie jest, przecież bohaterowie dorastają i starzeją się na naszych oczach. „Boyhood” to współczesna epika, jakiej amerykańskiemu reżyserowi mogliby pozazdrościć nawet ambitni pisarze. Prawdziwe arcydzieło, które z czasem będzie nabierać coraz większej wartości. JD
Powrót cenzury
Tego nie spodziewał się nikt. W roku obchodów 25-lecia wolnej Polski przypadł nam w udziale strach związany z… powrotem cenzury. Sprawa dotyczyła kontrowersyjnego spektaklu Rodriga Garcii „Golgota Picnic”, który miał zostać pokazany w ramach poznańskiego festiwalu Malta w czerwcu tego roku. Do wystawienia go nie doszło, ponieważ swój sprzeciw zgłosiły środowiska katolickie, które zarzuciły reżyserowi i jego sztuce obrazę Chrystusa i godzenie w ich uczucia religijne. W normalnych okolicznościach tego typu wystąpienia stałyby się jedynie pożywką PR-owców, którzy radowaliby się z darmowej reklamy. Organizatorzy jednak ugięli się i odwołali spektakl, podając jako oficjalny powód obawę przed zamieszkami. Do protestów doszło też w Warszawie, gdzie w TR pokazano zapis wideo przedstawienia. To fantastyczne, że sztuka potrafi budzić aż takie emocje, ale czy naprawdę nie da się ich skanalizować w innej formie niż bojkot, nienawiść i cenzura? Co nas czeka w 2015 roku? Wykropkowane miejsca w prasowych artykułach? AZ
Otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie
Niektórzy uważają, że był to projekt skazany na sukces, jako wyraz poprawy stosunków polsko-żydowskich, ale wieloletnie zabiegi i starania o to, by muzeum w ogóle zaistniało, oraz liczne kłopoty, z którymi borykali się twórcy, przeczą tej optymistycznej tezie. Sam fakt istnienia takiej placówki w Warszawie ma jednak swoje niebagatelne znaczenie – odnotowane także na scenie międzynarodowej, bo recenzje z otwarcia ukazały się zarówno w „Die Welt”, jak i „New York Timesie”. Jak podkreślają zgodnie niemal wszyscy recenzenci – także ci krytyczni wobec działalności muzeum – nie jest to jedynie dokumentacja Holocaustu, lecz dziesięciu wieków obecności Żydów na ziemiach polskich. Jak niemal wszystko w tematyce polsko-żydowskiej także zawartość muzealnych ekspozycji budzi i zapewne będzie budzić kontrowersje – dla jednych za mało uwypukla polskie zasługi wobec narodu żydowskiego, zdaniem innych zbytnio ulega polskiej polityce historycznej, tworząc fałszywie sielankowy obraz Paradis Judeorum. Nowoczesne muzeum w pięknym i nagradzanym budynku projektu Rainera Mahlamäkiego ma przed sobą trudne zadanie. Ale dobrze, że jest. KN
Literatura w tabloidach
Trudno rozstrzygnąć, kto wytoczył ostrzejsze działa, kto bardziej obnażył własną i cudzą prywatność. Ceniony pisarz oskarża uznaną feministkę o molestowanie i gwałt, ta odpłaca ujawnieniem jego związku z wpływowym krytykiem i wyraża przekonanie, że to koneksje łóżkowe zapewniły mu przychylne recenzje w opiniotwórczej gazecie oraz nominację do nagrody Nike. W tle są jeszcze pieniądze. Ściślej, 13 tys. zł, które on ma być jej dłużny, lecz ponaglenia kwituje dobitnie i nieparlamentarnie. Wielu przekonywało, że afera wokół konfliktu Kingi Dunin i Ignacego Karpowicza to rynsztok, wszyscy jednak czuli się w obowiązku ją skomentować. O awanturze w elitach pisały wpływowe tygodniki i serwisy plotkarskie, których salony literackie dotąd nie obchodziły. „Prywatne jest polityczne” – przekonywali przedstawiciele środowisk lewicowych, opowiadających się po stronie Dunin. Jej przeciwnicy oburzali się, że wobec oskarżeń o przemoc feministka wytacza patriarchalną argumentację, którą dotąd tępiła. Jedni ogłaszali upadek elit, inni pytali, czy mężczyznę można zgwałcić, jeszcze inni zastanawiali się, na ile nagrodami literackimi rządzą układy i korupcja. Karolina Korwin-Potrowska nazwała pisarzy „brzydszymi bohaterami Pudelka”. Pozostał głównie niesmak. MW
Panie mają głos
Steczkowska, Górniak, Chylińska to wokalistki brylujące w telewizyjnych show i pewnie obecnie najlepiej rozpoznawalne śpiewające panie w Polsce. Muzycznie w ostatnim czasie nie mają jednak do zaproponowania niczego ambitnego ani nowatorskiego. Na szczęście jest cała masa wokalistek, które zamiast szaleć w roli jurorek talent show, czarują, stając przy mikrofonie. W tym roku na naszym rynku sypnęło znakomitymi płytami z paniami w roli głównej. Wydały je zarówno wokalistki doświadczone, jak i te dopiero zaczynające karierę. Do tych ostatnich należy m.in. Sara Brylewska, która swój debiut „Skąd przyszłaś” przygotowała z Jackiem Chrzanowskim z Hey i Dezertera. Wart odnotowania jest też debiut Mai Koman. Jej „Pourqoui Pas” wypełniły intrygujące, trudne do sklasyfikowania numery, w których Maja wykorzystuje swój wokal (śpiewa po polsku i angielsku), ale też na przykład ukulele. Solidnie zaprezentowała się w zupełnie innym muzycznym rejonie Natalia Nykiel ze swoim electropopwym „Lupus Electro”. Doświadczone wokalistki nie pozostały w tyle. Znakomite krążki nagrały w tym roku Julia Marcell („Sentiments”), Natalia Przybysz („Prąd”), Gaba Kulka („The Escapist”), Kasia Stankiewicz („Lucy and the Loop”). Swój talent drugim albumem „Migracje” potwierdziła Mela Koteluk. Czas, by mężczyźni odpowiedzieli podobną ilością dobrych płyt. Sam Dawid Podsiadło i bracia Waglewscy nie wystarczą. WP
Sukcesy „Idy” i „Bogów”
Rok 2014 był wyjątkowo łaskawy dla polskiego kina. Co najmniej dwa obrazy zdołały zainteresować międzynarodową publiczność, a nawet zyskać mierzone prestiżowymi nagrodami uznanie. „Bogowie” Łukasza Palkowskiego, triumfator tegorocznego festiwalu w Gdyni, to zdaniem krytyków pierwsza od dawna rodzima produkcja, która sprostała hollywoodzkim standardom. Inspirowany biografią Zbigniewa Religi retro biopic został dobrze przyjęty przez krytyków w Wielkiej Brytanii – recenzent „Guardiana” przyznał mu cztery gwiazdki na pięć możliwych, doceniając zwłaszcza wybitną kreację Tomasza Kota. Dla głodnego uznania polskiego kina to już wiele. W tym kontekście tym bardziej oszałamia pasmo sukcesów „Idy” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Skromny, czarno-biały, wysmakowany formalnie i trudny, jeśli chodzi o podejmowaną tematykę, film jest polskim kandydatem do Oscara i po raz pierwszy od lat ma realną szanse na zdobycie statuetki. Wskazuje na to szlak z nagród, po którym „Ida” pnie się konsekwentnie w górę – na koncie ma już m.in. Nagrodę Stowarzyszenia Nowojorskich Krytyków Filmowych, nagrodę krytyków FIPRESCI na MFF w Toronto, nominację do Independent Spirit Awards. Z kolei Stowarzyszenie Krytyków Filmowych z Los Angeles wyróżniło drugoplanową rolę Agaty Kuleszy. KN
Polak faktycznie potrafi
Przekonujemy się do kampanii crowdfundingowych, które w tym roku zaliczyły u nas co najmniej dwa całkiem spektakularne wyniki. Okrzyczany powrót na rynek kultowego już magazynu o grach „Secret Service” stał się możliwy dzięki czytelnikom, który za pośrednictwem platformy PolakPotrafi przelali prawie 300 tys. zł, co przerosło oczekiwania redakcji; liczono na kwartalnik, a dzięki takiej sumie wydawany jest dwumiesięcznik. To absolutny rekord polskiego crowdfundingu pozwalający mieć nadzieję, że za jakiś czas – tak jak za oceanem – z uzbieranych w ten sposób pieniędzy będzie można realizować również ambitne projekty filmowe. Bo na komiksowe łożymy chętnie. Rafał Szłapa zebrał niedawno fundusze na czwarty tom swojej serii „Bler”, a Michał Śledziński i Artur Kurasiński zgromadzili na koncie ponad 20 tys. zł na druk postapokaliptycznego „Strange Years” (obie kampanie przeprowadzono za pośrednictwem platformy Wspieram.to). Oby tak dalej. BC
„Detektyw”: serial, o którym wszyscy mówią
Rzadko które dzieło staje się kultowe niemal natychmiast, jeszcze rzadziej zdarza się, aby legenda serialu urosła do olbrzymich rozmiarów już na początku emisji. Tymczasem dokładnie tak było z „Detektywem” – gdy tylko widzowie wsłuchali się w dziwaczne, skrajnie pesymistyczne przemowy Rusta Cohla, gdy wczuli się w mroczny, brudny klimat i gęstą atmosferę kryminału ze sprawą brutalnego mordu w tle, wieść o tej produkcji rozeszła się szybciej niż pożar w buszu. Nagle serial, który był jakąś tam ciekawostką, bo w końcu w obsadzie byli Matthew McConaughey i Woody Harrelson, stał się Tym Serialem, pozycją obowiązkową, o której wszyscy dyskutowali i którą prawie wszyscy chwalili. Ogromna w tym zasługa scenarzysty Nica Pizzolatto, który podał widzom danie dobrze im znane, wpisujące się w wiele schematów telewizyjnego kryminału, ale jednocześnie świeże, głównie dzięki ciekawej konstrukcji fabuły, czyli rozbiciu na dwa plany czasowe, przede wszystkim zaś za sprawą pary głównych bohaterów. To chemia między nimi czyniła „Detektywa” tak hipnotyzującym. Rzecz jasna chwalić też należy aktorów, a znamienne jest, że mimo Oscara dla McConaugheya za „Witaj w klubie” z minionego roku zapamiętamy przede wszystkim jego rolę w tym serialu. MZ
„Olive Kitteridge” – siła kobiet
Jeśli kino jest w permanentnym kryzysie, to telewizja przeżywa jakościową hossę. Dowodem tego tegoroczny festiwal filmowy w Wenecji, na którym najważniejszym objawieniem okazał się serial HBO „Olive Kitteridge”. Nie było większego żalu nad ten, że właśnie temu czteroodcinkowemu arcydziełu nie można wręczyć głównego lauru. Wyjątkowość tego serialu polega na tym, że tzw. mały realizm został w nim wykorzystany jak lustro, w którym odbija się największa ze współczesnych plag – depresja. Nie było w tym roku w świecie filmu dzieła tak przeszywającego, wciągającego i reagującego na otaczającą nas rzeczywistość. Grająca główną rolę Frances McDormand, pomysłodawczyni i producentka serialu, stworzyła portret kobiety tak dobrze nam znanej, tak bliskiej, że zawierzamy weń od razu. W jej postaci odbijają się nasze matki, żony i kochanki. Ze wszystkimi swoimi słabościami, radościami i smutkami. „Olive Kitteridge” to triumf artyzmu i psychologicznego niuansu, a także dowód na to, że telewizja nie poddaje się maskulinizacji. Tak trzymać. AZ
Pharrell, król producentów
Jeżeli w lutym przyszłego roku w Los Angeles podczas 57. ceremonii wręczania nagród Grammy żadnej ze statuetek nie dostanie Pharrell Williams, to będzie to sensacją na miarę lądowania człowieka na Księżycu. Amerykanin to bez wątpienia obecnie najbardziej wpływowy producent w USA. Niemal wszystko, czego dotknie, zamienia się w złoto, a jego nazwisko na płytach innych artystów jest eksponowane często tak mocno jak ich samych. W ostatnim roku (zresztą podobnie było rok wcześniej) sypał przebojowymi albumami (na wielu z nich pojawia się także jako wokalista), jak Ronaldo bramkami na Estadio Santiago Bernabéu w Madrycie. Sam wydał też płytę „Girl” z megaprzebojem „Happy”. Krążek sprzedawał się znakomicie na całym świecie, w Polsce dotarł do trzeciego miejsca listy hitów. W przerwach między koncertami promującymi ten album (miał wystąpić u nas, ale koncert odwołano) nagrywał numery z innymi artystami, z różnych muzycznych rejonów. Wśród nich znaleźli się m.in.: Future, T.I., Ed Sheeran, Kylie Minogue, Paloma Faith i ostatnio Gwen Stefani. Mało tego, jest współautorem muzyki do filmu „Niesamowity Spider-Man 2”. Rok 2015 zapowiada się w jego karierze równie pracowicie, już zapowiedziane są nowe albumy m.in. Christiny Aguilery i Busta Rhymes, na których pojawi się Pharrell. Williams już ląduje na listach najbardziej wpływowych muzyków w historii. Kwestia, czy ilość przekłada się w jakość, to już inna sprawa. WP
Gorzki (?) sukces „Gry o tron”
Serial produkcji HBO zrealizowany na podstawie prozy George’a R.R. Martina jest nie tylko tym najpopularniejszym w ramówce stacji, ale i najchętniej ściąganym z internetu. Piracki plik z finałowym odcinkiem ostatniego, czwartego sezonu „Gry o tron” natychmiast udostępniło 250 tys. użytkowników sieci, a w ciągu zaledwie 12 godzin od emisji na swoich komputerach – szczególnie w krajach anglosaskich – zapisało go około 1,5 miliona osób, ustanawiając tym samym swoisty rekord. Na tym oczywiście liczniki nie stanęły i serial (ponownie!) trafił na pierwsze miejsce najczęściej pobieranych produkcji telewizyjnych roku. „To lepsze niż nagroda Emmy” – skwitował całe zamieszanie Jeff Bewkes z Time Warner, koncernu, do którego należy HBO, dodając, że piractwo niespodziewanie przysłużyło się stacji, a po całej awanturze kolejne tysiące widzów zakupiły subskrypcję płatnego kanału. I teraz mogą oglądać „Grę o tron” zupełnie legalnie. BC
Pożegnania literackie…
Śmierć Tadeusza Różewicza wielu krytyków uznało za symboliczne zamknięcie pewnej literackiej epoki. Epoki pokolenia wielkich poetów, debiutujących tuż po wojnie, do którego należeli również Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska, Miron Białoszewski. Podobnie jak wszyscy wymienieni w tym gronie Różewicz był poetą o wyrazistej, oryginalnej dykcji. Jego debiutancki tom „Niepokój” z 1957 r., zawierający słynny wiersz „Ocalony”, w sposób mocny i bezkompromisowy oddawał stan dezintegracji człowieka po doświadczeniu wojny i Holocaustu. W świecie poezji Różewicza niegdysiejszy ład zastępował chaos, człowiek zaś okazywał się istotą wyobcowaną, nieokreśloną, zmagającą się z nieuleczalnym poczuciem obcości. Podobnie bywało w dramatach Różewicza. „Kartoteka”, „Stara kobieta wysiaduje” czy „Na czworakach” okazały się jednym z najbardziej nowatorskich polskich teksów scenicznych ubiegłego wieku. Także literatura światowa poniosła w tym roku niepowetowaną stratę. 14 kwietnia odszedł Gabriel Garcia Marquez, noblista, autor wielkich „Stu lat samotności”, uważany dziś za jednego z najwybitniejszych twórców realizmu magicznego. MW
…i filmowe
Rokrocznie przychodzi moment na smutne wspomnienie ludzi kultury, którzy w minionych 12 miesiącach przegrali walkę z chorobą, słabościami albo stali się ofiarą tragicznego w skutkach wypadku. W 2014 straciliśmy tych, którzy wywoływali uśmiech na naszej twarzy, i tych, którzy byli w stanie wycisnąć z naszych oczu niejedną łzę. To naturalna kolej rzeczy, nieunikniona. Pokłosie minionego roku to m.in. wybitni aktorzy, jak Philip Seymour Hoffman i Robin Williams, i mistrzowie reżyserii, jak Mike Nichols. Jednak to, co niepokoi i zastanawia najbardziej, to to, że jedynie ten ostatni odszedł z przyczyn naturalnych. Wciąż krzepcy aktorzy (Hoffman miał zaledwie 46 lat, Williams – 63), z widokami na kolejne role (szczególnie Hoffman), nie wytrzymali tempa współczesności. Młodszy odszedł w wyniku przedawkowania narkotyków, starszy targnął się na swoje życie. Obaj cierpieli na depresję, którą u drugiego prawdopodobnie pogłębiła informacja o początkach choroby Parkinsona. Sami przegrali, ale pozostawili po sobie filmowy dorobek, który niejednemu pomógł i pomoże podnieść się w chwilach słabości. AZ