„Boyhood”: triumf Richarda Linklatera
To był rok dobrych filmowych premier. „Wielkie piękno” Paola Sorrentina, „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona, „Lewiatan” Andrieja Zwiagincewa, wreszcie polskie „Ida” i „Bogowie” (o których piszemy dalej) to tylko kilka przykładów. Ale największe tegoroczne filmowe przeżycie zafundował mi Richard Linklater: jego „Boyhood” to nie tylko wielkie kino, lecz także przełomowy projekt. Realizowany przez 12 lat, ryzykowny (wszak grający główną rolę Ellar Coltrane wcale nie musiał podołać aktorskiemu zadaniu), ale efekt jest zachwycający. Linklater uchwycił na taśmie filmowej po prostu życie. Łatwo zapomnieć, że ekranowa rodzina prawdziwą rodziną wcale nie jest, przecież bohaterowie dorastają i starzeją się na naszych oczach. „Boyhood” to współczesna epika, jakiej amerykańskiemu reżyserowi mogliby pozazdrościć nawet ambitni pisarze. Prawdziwe arcydzieło, które z czasem będzie nabierać coraz większej wartości. JD