„Na początku lat 90., kiedy zaczynaliśmy karierę ze Smashing Pumpkins, wydawało mi się, że pisanie rockowych piosenek jest trudne. Po 20 latach granie świeżego rock & rolla jest niemal niemożliwe” – powiedziałeś w jednym z wywiadów. To znaczy, że według ciebie wszystko w tym gatunku zostało już wymyślone?
Odpowiem tak. W 1956 roku pojawienie się w telewizji Elvisa Presleya wywołało poruszenie (Corganowi chodzi zapewne o słynny, kontrowersyjny występ w programie „The Milton Berle Show” z czerwca 1956 roku – red.). Machając biodrami w dwuznaczny sposób, wbił klin strażnikom moralności, ludzie poczuli się zagrożeni. Wszystko, co od tamtej pory działo się w rock and rollu, każda generacja muzyków chciała ponownie wywołać ten odruch, wprowadzić zamęt. Po wielu latach moc tego gatunku, ogólnie muzyki gitarowej, przybladła. Jej miejsce zajął na przykład rap. Mocne uderzenia gitary, ostre riffy przestały być zbawienne, straciły swoją moc, wszystko zaczęło brzmieć podobnie. Rock po prostu przestał być rewolucyjny. Ja od początku swojej kariery byłem i dalej jestem zainteresowany progresem, lubię, jak muzyka odkrywa nowe rejony, zmienia sposób myślenia o sobie, o świecie, jest takim orzeźwiającym powiewem, jak chociażby krążek Boba Dylana „Blonde on Blonde” z 1966 roku. Nie chodzi tylko o ładną, dobrą płytę, żeby były przyjemne piosenki i do tego ładnie zapakowane. Może to dobrze brzmi, ale nie porywa, nie podnosi się ponad pewien poziom.
To słowa, które chciałbyś usłyszeć na temat swojej najnowszej płyty – że „Monuments to an Elegy” to więcej niż płyta z piosenkami?
Może jeszcze: „Fajnie, że ten gość wciąż żyje i tworzy, że pogłoski o jego śmierci okazały się nieprawdziwe. Potrafi wycisnąć ze Smashing Pumpkins więcej, niż myślałem”. Że jest progres, nawet mentalny, niekoniecznie muzyczny.
Podobno po raz pierwszy podszedłeś do nagrania nowego materiału bez konceptu, sprecyzowanego planu nagrania i tego, jak płyta ma brzmieć.
Faktycznie zawsze nagrywaliśmy według wcześniej wymyślonych ram, planu, ale teraz pomyślałem: „Jak wyjdzie materiał, taki wydamy. Będzie co będzie”.
Skąd taka zmiana w podejściu?
Wydaje mi się, że duża w tym „zasługa” tego, co się obecnie dzieje w Ameryce. Mam wrażenie, że sytuacja wygląda tak: jeżeli nie jesteś w stanie zrobić czegoś na najwyższym poziomie, to zasadniczo nie jesteś specjalnie wart niczego. Jeżeli wytwórnie twierdzą, że nie jesteś w stanie „awansować na olimpiadę”, wznieść się ponad pewien poziom, to w ciebie nie inwestują. Traktują cię jak ciekawostkę w swoim zestawie artystów. W Stanach, żeby zwrócić kogoś uwagę, musisz go walnąć z pięści w twarz, być niezwykłym. W latach 90., żeby to zrobić, trzeba było po prostu głośno grać na gitarach, mieć dobre refreny. Teraz to już tak nie działa. Musisz zachwycać produkcją, singlami, sposobem podania, a nie samym materiałem. Koncept twojej płyty jest nieistotny, konceptem jest pop.
To może powinieneś nagrać płytę w Europie?
Jeżeli tor, którym podąża Ameryka, się nie zmieni, to bardzo możliwe, że poszukam nowego miejsca do zamieszkania i nagrywania.
To największa różnica między latami 90. a dzisiejszym muzycznym show-biznesem, jaką widzisz?
Teraz rządzi egocentryzm i to jest największa różnica w ludziach. Każdy zadaje sobie tylko pytanie: co stanie się ze mną? Świat płonie, bo rządzą social media, które stworzyły pewnego rodzaju uzależnienie od samego siebie. Ludzie patrzą na swoje zdjęcia, pasjonują się lajkami na swoich stronach, ciągle tylko „ja!”. Ciężko jest dotrzeć do kogoś, kto interesuje się wyłącznie samym sobą. Musisz dawać im coś o nich, co znają i lubią, bo tobą nie są zainteresowani.
Skąd decyzja, by na „Monuments to an Elegy” na perkusji zagrał Tommy Lee?
Podczas pracy nad jedną z piosenek powiedziałem, że tutaj perkusja powinna zabrzmieć, jakby grał na niej Tommy Lee, mieć brzmienie charakterystyczne dla kapel z Los Angeles, pokroju jego Mötley Crüe. Gitarzysta i jednocześnie współproducent „Monuments to an Elegy” Jeff Schroeder słusznie stwierdził, że najprościej będzie wobec tego po prostu zaprosić Tommy’ego do studia. Wykonałem telefon i Tommy się zgodził.
Wiem, że pisząc teksty, inspirujesz się literaturą. Jakie książki wypełniają twoją domową bibliotekę?
Cenię bardzo Williama S. Burroughsa i Philipa K. Dicka. Uwielbiam poezję, na przykład Thomasa Hardy’ego. Czytam też sporo książek biograficznych, ostatnio Johna Wayne’a.
Sam piszesz książkę?
Od czterech lat tworzę coś na wzór biografii. Nie będzie to jednak zwykła gwiazdorska opowieść o tym, kogo spotkałem sławnego w życiu i jakie ono było i jest wspaniałe. To będzie raczej coś, co nazywam „spiritual memoir”.
Smashing Pumpkins powstało w Chicago. Jak wyglądała scena chicagowska w czasach, kiedy zaczynaliście, wtedy, kiedy miliony fanów gitarowego grania było zwróconych na Seattle i tamtejszą scenę?
Popularne były kapele wydawane przez wytwórnię Twin/Tone. Nazwałbym to muzyką klasy pracującej. Trzy akordy, bezpretensjonalne piosenki o trudzie życia. Taka muzyka, mimo że nie była zła, nie przemawiała do mnie. Interesowałem się bardziej emocjonalnym graniem, na przykład stylem shoegaze. W Smashing Pumpkins też chodziło o coś więcej niż trzyakordowy rock and roll , dlatego na początku nie było nam łatwo w Chicago.
Często powtarzasz w wywiadach, że Smashing Pumpkins nigdy tak naprawdę nie weszło do muzycznego show-biznesu, że działaliście obok niego. Pewnie uważasz wobec tego, że nie ma szans, byście znaleźli się kiedyś w Rock and Roll Hall of Fame, choć przecież w 1996 roku to właśnie ty prowadziłeś tam Pink Floyd?
Myślę, że to się nie stanie. Oczywiście wielu twierdzi, że Smashing Pumpkins był wielkim zespołem i dla niektórych dalej jest, ale faktycznie zawsze traktowano nas z góry. Nie sądzę, by to się zmieniło, bo wtedy uznano by nasz wkład w muzykę. Może się to wydarzyć, ale dopiero po mojej śmierci.
Jest szansa na wasz kolejny koncert w Polsce?
Mamy nadzieję, bo ostatni występ u was był wspaniały. Na razie nie mamy jednak koncertowych planów. Wszystko teraz kręci się wokół festiwali, co zresztą też jest sporą zmianą wobec tego, co się działo, gdy zaczynałem karierę. Ja niespecjalnie za nimi przepadam, dlatego odrzuciliśmy kilka ofert tego typu. Ale być może w lecie to się zmieni.
Dalej kolekcjonujesz karty z bejsbolistami?
Nie. Wiele lat temu, jak nie miałem co do garnka włożyć, sprzedałem je, było ich jakieś 10 tysięcy. Pozbyłem się wszystkich naraz. Żałuję, bo dzisiaj warte by były ogromne pieniądze.