Mistrz wysmakowanego popu Bryan Ferry powraca z nowym krążkiem „Avonmore”. Podobnym do jego najlepszych płyt sprzed lat

Z Roxy Music, jeszcze z Brianem Eno w składzie, nagrywał dekadencki, awangardowy pop. Kiedy zaczął karierę solową, mógł się skupić na jego eleganckiej, wysmakowanej odmianie i tak pozostało do dzisiaj. Kiedy Bryan Ferry chce zrobić rewoltę w innym kierunku, nie podpisuje tego jako solowy materiał. Tak było chociażby wtedy, kiedy w jazzowym stylu zaprezentował kawałki Roxy Music na swojej poprzedniej płycie „The Jazz Age” sprzed dwóch lat podpisanej jako The Bryan Ferry Orchestra. Na „Avonmore”, nowym solowym albumie, Ferry prezentuje swoje dobrze znane oblicze: delikatnego, elegancko ubranego romantyka, momentami pozwalającego sobie na wysmakowany taniec.

Na „Avonmore” zaprosił swoich stałych współpracowników: gitarzystę Johnny’ego Marra z The Smiths, Nile’a Rodgersa z Chic, mistrza jazzowego basu Marcusa Millera, a do tego Marka Knopflera z Dire Straits i basistę Red Hot Chili Peppers Flea.

Pierwszy, otwierający „Avonmore” kawałek „Lood De Li” mógłby bez zgrzytu pojawić się na jednej z najlepszych płyt Ferry’ego, „Boys and Girls” sprzed 30 lat, u boku takich przebojów jak „Slave to Love” i „Don’t Stop the Dance”. Nie mniej dynamiczny jest numer „Midnight Train”, przypominający amerykański soul z lat 70. Dalej jest prosta, urocza ballada „Soldier of Fortune”, której współautorem jest wspomniany Johnny Marr. Taneczny potencjał ma „Driving Me Wild”, za to w „Special Kind of Guy” Ferry potrafi być słodki do bólu. Podobnie w „Lost”, które może kandydować do miana najbardziej rozklejającej pościelówy tego roku. Kobiety mogą płakać przy tekście: „Don’t miss me when I fall/ You know I want to be with you/ Or not at all/ Lost in the middle of the storm”. Ponownie w bujający klimat wprowadza „One Night Stand” z drugim, żeńskim wokalem. Na koniec mamy to, w czym Ferry jest naprawdę mocny – covery. Pierwszy z nich to „Send in the Clowns”, napisana do musicalu „A Little Night Music” z lat 70. Wersja Ferry’ego jest mniej ckliwa niż te wykonywane wcześniej chociażby przez Franka Sinatrę, Barbrę Streisand, Shirley Bassey czy aktorkę Judi Dench. Ferry dodał do niej trochę współczesnej elektroniki oraz trąbkę. Drugi cover to „Johnny and Mary”, przebój Roberta Palmera z 1980 roku. W tym przypadku Bryan spowolnił oryginalną wersję, robiąc z niej elektroniczną, przestrzenną balladę, niczym w klimacie wolnych piosenek Depeche Mode śpiewanych przez Martina Gore’a.

Słuchając „Avonmore”, można zarzucić Ferry’emu, że nie wychodzi poza swój wysmakowany pop, pozostaje w bezpiecznej dla siebie muzycznej przestrzeni, nie szukając nowych brzmień. Ale z drugiej strony trzeba podkreślić, że niemal 70-letni wokalista wciąż potrafi czarować romantycznym głosem. Jego wokal nie stracił nic ze swojego klimatycznego brzmienia sprzed lat. A jak ktoś chce posłuchać Ferry’ego poszukującego, to może włączyć jego genialny jazzowy krążek „The Jazz Age” albo płytę z przebojami morskich wilków „Rogue’s Gallery: Pirate Ballads, Sea Songs and Chanteys”, na której się udziela. „Avonmore” jest dla wyznawców romantycznej strony Brytyjczyka.

Bryan Ferry | Avonmore | BMG/Mystic | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6