Najwspanialsze u Toma Waitsa jest to, że absolutnie nie jest tym, za kogo się podaje. Mimo to pozwala nam upajać się swym wizerunkiem. „The greatest entertainer on Planet Earth” kończy 65 lat

Na Waitsa patrzę od mniej więcej półtorej dekady w podobny sposób. Jak na kogoś, kto jest, a jego kolejne płyty trafiają na moją półkę. Do jednych wracam częściej, do innych rzadziej. Wiem jednak, że zawsze mogę je odtworzyć. Są tacy artyści, których istnienie poprawia twój osobisty los. Skoro są, to i tobie jest łatwiej. Możesz obejrzeć po raz osiemnasty „Pieskie popołudnie” z Alem Pacino albo pierwszego „Ojca chrzestnego”. Możesz czekać, aż twój syn będzie na tyle świadomy, że obejrzycie je razem, nastąpi coś na kształt symbolicznego przekazania pałeczki.

Z Tomem Waitsem jest tak samo. Słuchanie Toma Waitsa, najchętniej przy wtórze złocistego trunku, poprawia krążenie, ma więc wymiar zwyczajnie zdrowotny. Tom Waits za każdym razem uświadamia, że jest jedyny i niepowtarzalny. Można być bardem w jego stylu, francuskim Waitsem jak (skądinąd bardzo przeze mnie lubiany) Arthur H., można być Chuckiem Weissem, którego ostatni album wraz Johnnym Deppem Tom produkował. Wszystko można, ma to swoją siłę i wdzięk. Tyle że od i do Toma Waitsa daleko. Przed premierą „Fortepianu pijanego”, wyreżyserowanego w Teatrze Narodowym przez Marcina Przybylskiego całkiem niedawno temu, powiedziałem do Jana Englerta, że Waits to jeden z najważniejszych artystów bez podziału na kategorie. Dyrektor Englert zgodził się od razu, a potem zobaczyliśmy świetne przedstawienie. Może i dałoby się powiedzieć, że autor „Alice” to najpierw wokalista, kompozytor i muzyk. No dobrze, ale jest przecież także poetą, aktorem, showmanem, twórcą muzyki filmowej i jej producentem. Wszystko to jednak małe ma znaczenie, skoro i tak wszystkie te artystyczne powołania i profesje w Waitsie stapiają się w jedno, tak że nie widać szwów i ściegów. Budują osobowość outsidera, który najbardziej konsekwentnie zbudował własny mit. I podtrzymuje go bez trudu, choć wiadomo, że dziś to już tylko kreacja. Inna rzecz, że kreacja w każdym calu doskonała.

Jego songi nigdy nie zawojowały list hitów, nigdy nie szukał uznania u tłumów, nie walczył o frekwencyjne sukcesy. Gdy wytwórnia, w której wydawał albumy, rosła w siłę, przenosił się do mniejszej. Raz tylko rozbił bank, gdy pozwał duży koncern spożywczy za wykorzystanie jego utworu w reklamie. Należało mu się, sam nigdy nie wziąłby udziału w czymś takim jak reklama, bowiem uważał to za niegodne artysty. Ostatnią płytę – znakomitą „Bad As Me” – wydał w roku 2011. Ostatnią trasę koncertową, udokumentowaną dzięki albumowi „Glitter and Doom”, odbył trzy lata wcześniej. Czasem pojawia się na różnych składankach, z rzadka z cicha pęk jego internetowa strona doniesie o nieplanowanym wcześniej występie. To wszystko. A jednak celowo utrzymując się na uboczu życia, mając gdzieś tak zwany show-biznes, to on rozdaje karty. Do udziału w nagraniu „Bad As Me” zaprosił między innymi starego kumpla Keitha Richardsa. Gitarzysta Stonesów zagrał w dwóch kawałkach, pierwszy z nich nie bez przyczyny nosi tytuł „Satisfied”. We wszystkich utworach pojawia się (nie pierwszy zresztą raz) Marc Ribot, w kilku znany z Red Hot Chili Peppers Flea. Do tego na perkusji syn Toma Casey Waits – wyjątkowo dobrane towarzystwo. Nie wiadomo, kiedy pojawi się nowe wydawnictwo songwritera, ale wiadomo, że jego zaproszenie przyjmie każdy, z kim współpracę sobie wymarzy.

„Bad As Me” to płyta jak na Waitsa dość nowoczesna, utrzyma w dzisiejszych tonacjach. Być może wolę, gdy jego instrumenty są nieco bardziej pijane, głos jeszcze bardziej zawodzący, ochrypły. Ale nawet mniej ulubiona płyta Waitsa to jest poziom dla innych nieosiągalny, choćby wtedy gdy na „Real Gone” próbował zmienić styl swej opowieści, pozostawiając wciąż ten sam głos, ale kładąc nacisk na przesterowane, a jednak syntezatory. Flirt Waitsa z elektroniką znieśli najbardziej zaprzysięgli jego fani.

Zawsze też można wrócić do pieśni, które od dwudziestu czy trzydziestu lat mają tę samą moc rażenia. Usłyszeć przeszywający skowyt Waitsa w „Earth Died Screaming”, dać się ponieść opętańczemu rytmowi „God’s Away on Business” albo znowu poczuć się jak w brzuchu wieloryba. Z Waitsem mam trochę tak jak z Cohenem czy Bryanem Ferrym, choć to on jest z tej wielkiej trójki najbardziej wyjątkowy. Najbardziej lubię te kawałki, które dobrze znam. Wryte w świadomość frazy i nuty nie dają się zastąpić innymi, zresztą wcale nie ma takiej potrzeby. No chyba że ostatnio: zacząłem obsesyjnie wracać do Matyldy, czyli „Tom Traubert’s Blues”, choć wcześniej słuchałem tego utworu rzadziej niż innych. A teraz tylko bym tańczył z Matyldą…

Waitsowską inicjację – taką całkiem na serio – przeszedłem w roku 2000, bodajże w marcu, ale mogę się mylić. Wcześniej wiedziałem o nim piąte przez dziesiąte, słuchałem płyt, niektóre znałem całkiem nieźle. Ale był Waits kimś odległym, zjawiskiem trudnym do wyobrażenia. W tamten czas przyjechał wreszcie do Warszawy, by dać koncert w Sali Kongresowej. Kongresowa, Pałac Kultury – każdy wiedział, że to absurdalne, że gorszego miejsca na show autora „The Black Rider” nie dałoby się sobie wyobrazić. Bo przecież to są songi do knajp, idealny podkład do whisky i papierosów. A tu pluszowe fotele, białe marmury, złote obramowania, kapiący socreal. Śpiewać Waitsowi będzie trudno, my jakoś damy radę go słuchać.

Tym czasem zdarzył się cud. Wielka scena zniknęła gdzieś w ciemności, reflektor wykroił z niej ledwie niewielki kawałek podłogi. Towarzyszących muzyków nie pamiętam, za to samego Waitsa pamiętam, jakbym go widział wczoraj. Stał przed mikrofonem na wysokim statywie, tak że ów statyw wydawał się wyższy od artysty. Zdawało się, że śpiewa, wspinając się na palce. Był w znoszonym garniturze, jakby przymałym, przyciasnym. Na głowie kapelusz, przyklepany na czubku. Pod stopami miał pył albo piasek. Śpiewając, tupał nogami, wzbijając jego tumany. Oświetlone wyglądały niesamowicie. Do tego jego ruch, kiedy z kieszeni wyciągał garście konfetti. Rzucał je w górę, a potem – rozświetlone – długo opadały. Oglądałem go u Jarmuscha, Coppoli albo Altmana, był zawsze wspaniałym freakiem albo looserem. Jednak wiem ponad wszelką wątpliwość, że najwspanialszą kreacją Waitsa jest sam Tom Waits podczas koncertów. Jego wykrzywiona nienaturalnie sylwetka, pozaginane palce. Maleńka scena przeistacza się w arenę dziwnego cyrku, a Waits rozpoczyna swój seans nostalgicznego zaklinania rzeczywistości. Tylko raz widziałem to na żywo, ale mam wrażenie, że wielki teatr Toma Waitsa zaskakująco bliski jest kosmosowi Tadeusza Kantora. On sam zaś podobnym jest scenicznym medium.

Nie koncertuje od dawna, premierowy materiał z „Bad As Me” nagrał po siedmiu latach przerwy. Warto na niego czekać, wciąż karmiąc się dawnymi pieśniami, no i Waitsem zakorzenionym w pamięci, a jednak zmyślonym. Przecież od lat prowadzi przykładne życie męża (Kathleen Brennan – swojej najbliższej współpracowniczki, współproducentki i współkompozytorki) i ojca trójki dzieci, gdzieś w miasteczku w Kalifornii. W Nowym Jorku mieszkał tylko przez chwilę, Brennan wyciągnęła go u progu lat 80. z pogłębiającego się alkoholowego nałogu. Wyprostowała mu życie, podarowała spokój, może ocaliła. A jednak Waits pozostał tym, kogo chcemy w nim widzieć. Nostalgicznym bardem zadymionych knajp, mistrzem pijackich ballad o głosie przeżartym litrami bourbona i setkami fajek, melancholikiem idącym śladem Kerouaca i Burroughsa, będącym zawsze w drodze, cynikiem, co nie wierzy w prawie nic. No może poza tym, że „jesteś niewinny, kiedy marzysz”, może poza tym.

Uzależnienie od Toma Waitsa to piękna choroba, jak nazwał jedną ze swoich składanek. Dobrze, że mam bourbona. Naleję szklankę, potem drugą. Wypiję pańskie zdrowie, Tomie Waits. Dzięki za wszystko.