Norman Reedus to jeden z tych aktorów, których nazwisko nie wywołuje popłochu, ale twarz – już tak

Nie przegapicie go w kadrze, ale nie zwrócicie nań uwagi w napisach. Kariera Reedusa nie przebiega według znanego schematu. To nie kolejny aktor, który pracuje na swoje nazwisko jedynie po to, ażeby za fakt zasilania obsady zgarniać krocie z gaży. W tej kwestii Reedus jest idealistą. Życie nauczyło go doceniać samą pracę, jak i zyski z niej płynące. Trudno się dziwić, skoro zanim otworzyły się przed nim drzwi Fabryki Snów, dorabiał w różnych fachach, w wielu miejscach na Ziemi. Jego rodzina często się przeprowadzała, więc przyszły aktor miał okazję pomieszkać i w Japonii, i Wielkiej Brytanii, i Hiszpanii, i we Włoszech. Tam pracował zresztą jako mechanik w sklepie Harleya Davidsona w Wenecji. I trzeba przyznać, że sąsiedztwo skór i motocyklowych części zdecydowanie bardziej pasowało do jego ostrych rysów twarzy i czarciego spojrzenia niż zwiewne fatałaszki, w które przywdziewano go na wybiegach, gdy pracował jako model dla Prady. W tej funkcji sprawdził się kiepsko. Podczas jednej z imprez, odziany w topowy sweter, rozlał colę, użył więc krawieckiego majstersztyku jako mopa do podłogi.

Świat mody zamknął przed nim swoje drzwi, a warto pamiętać, że wcale nie było łatwo je otworzyć. Kiedy spece Prady szukali twarzy nowej kampanii, zastanawiali się, czy lepszą opcją będzie nieograna osoba (na tym stanęło), czy też stary wyga rozpoznawalny na kilometr – Nicolas Cage. Panowie minęli się na wybiegu, ale już wkrótce spotkali się na planie filmu „8 mm” Joela Schumachera. Sąsiedztwo wielkich nazwisk to u Reedusa akurat żadna nowość. Miał już na koncie występ u Guillermo del Toro w „Mutancie”. Chwilę później przyszła pora na jego największą, jak dotąd, filmową kreację jednego z bliźniaków MacManus w filmie „Święci z Bostonu” Troya Duffy’ego.

Obrany zawód nie zabił też jego młodzieńczej pasji do poznawania innych kultur. W kinie Reedus przełożył je na granie na planach w obcych krajach. Pojawił się i jako jedyny nieazjatycki aktor w japońskim „Ôsama no kampô”, i jako jedyny nieniemiecki aktor w „Antikörper”. Kiedy promował ten drugi na Berlinale, w jego samochód uderzyła ciężarówka. Spędził kilka tygodni w szpitalu, ale po wyjściu zagrał w kolejnych dwóch niemieckich produkcjach. Wypadek uświadomił mu, że to, czego boi się najbardziej, to to, że zacznie się powtarzać. Ta świadomość popchnęła go do działania na różnych obszarach – nadal grał w filmach, częściej pojawiał się w serialach, chwycił też za kamerę i wyreżyserował trzy krótkometrażówki. Wreszcie natrafił na rolę Daryla Dixona w „The Walking Dead”. To było to: facet, który musi zbudować swoją tożsamość i zacząć tworzyć na nowo relacje międzyludzkie w świecie po epidemii zombie. Sprawdził się. Chociaż na początku znajomi dowcipkowali, że to tylko masowy serial, Reedus podszedł do niego poważnie. Tak bardzo, że żeby odciąć się od innych swoich postaci, wytatuował sobie swoje imię na ciele (po raz kolejny). Prasa żartowała, internet obśmiewał, ale Reedus się nie ugiął. Pozostał wierny swojej filozofii. Efekt? Nagroda Two Cents TV i nominacja do Saturna. Było warto. A to dopiero początek.

Święci z Bostonu 2: Dzień Wszystkich Świętych | Polsat | godz. 22.55