„Jersey Boys” to opowieść o karierze zespołu The Four Seasons i nostalgiczna wycieczka Clinta Eastwooda w lata 60.

Muzyczny film w dorobku Clinta Eastwooda specjalną niespodzianką nie jest. Reżyser ma przecież na koncie m.in. znakomitego „Birda” – biografię Charliego Parkera i jeden z epizodów serialu „Historia Bluesa”. Większym zaskoczeniem może być to, że podstawą „Jersey Boys” był popularny broadwayowski musical. Eastwooda nie interesuje jednak rewia, ale ludzka historia stojąca za karierą zespołu The Four Seasons i jego lidera Frankiego Valliego. (Jeśli nie kojarzycie nazwiska, mała podpowiedź: to z jego dorobku pochodzą wielkie hity lat 60. i 70.: „Sherry”, „Big Girls Don’t Cry” i przede wszystkim „Can’t Take My Eyes Off You”).

Valliego świetnie gra John Lloyd Young, aktor z minimalnym filmowym dorobkiem, znany przede wszystkim ze scenicznej wersji „Jersey Boys”. Dostał zresztą za tę rolę prestiżową Tony Award. Obdarzony naturalną charyzmą skupia na sobie uwagę widzów od samego początku. Frankie jest centralną postacią filmu, to jego wzloty, upadki i życiowe decyzje napędzają całą opowieść. Od – na szczęście dla historii muzyki rozrywkowej dość nieporadnych – prób działalności przestępczej poprzez pierwsze kroki na profesjonalnej scenie po sukcesy odniesione z zespołem i decyzję o rozpoczęciu kariery solowej. Fabularnie „Jersey Boys” nie zaskakują: być może nawet mniej tu fajerwerków, kontrowersji i dramatycznych zwrotów akcji niż w historiach Jerry’ego Lee Lewisa czy Jamesa Browna (poświęcony mu film „Get on Up” wejdzie na ekrany polskich kin w grudniu). To w gruncie rzeczy poczciwa opowieść, w której nawet gangster Gyp DeCarlo (autentyczna postać – to jego zeznania wskazały m.in. na związki Franka Sinatry z mafią) jest wręcz pozytywną postacią z dawnych, lepszych czasów. Bowiem „Jersey Boys” to dla Eastwooda nie tylko modelowy przykład kariery na rozkwitającej w latach 50. nowojorskiej scenie muzycznej, ale przede wszystkim szansa na nostalgiczną podróż w lata własnej młodości. Zresztą sugeruje to specyficzny „epizod” reżysera – oglądajcie uważnie, łatwo go przegapić!

Wolę tę brutalniejszą, bardziej szorstką i pozbawioną fałszywych złudzeń odsłonę dorobku Eastwooda, niecierpliwie czekam na jego „Snajpera” (premiera w styczniu), ale i z sentymentalnym obyczajowym musicalem reżyser świetnie sobie poradził. Może jego kino nie ma już takiego znaczenia, jak przed laty, jednak Eastwood wciąż pozostaje jednym z najbardziej liczących się hollywoodzkich filmowców.

Jersey Boys | reżyseria: Clint Eastwood | dystrybucja: Galapagos | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 4 / 6