Nic nie rodzi się w próżni – czy literacka eksplozja w Ameryce Południowej byłaby możliwa, gdyby nie masowe pielgrzymki tamtejszych pisarzy do Europy? Co boom zawdzięcza europejskiemu modernizmowi?
Hispanoamerykańskie literatury narodowe długo istniały obok siebie, pogrążone we własnych, lokalnych problemach, ale też były do siebie podobne. Ten sam klasyczny realizm, te same tematy: tyle że w Argentynie pisało się o pampie, w Peru o Andach, a w Kolumbii o puszczy – oczywiście upraszczam. Przełom nastąpił wtedy, kiedy nowa fala pisarzy zabrała się za szukanie nowych metod opowiadania. No i kiedy te nowe tytuły zrobiły furorę w Hiszpanii i rykoszetem wróciły za ocean. I pewnie to się absolutnie z próżni nie wzięło. Latynosi naczytali się europejskiego modernizmu, ale też, a może nade wszystko, północnoamerykańskich mistrzów. Prozaików boomu wiele dzieli, ale jednym z najmocniejszych łączników był choćby Faulkner: za mistrza miał go i Vargas Llosa, i García Márquez, tak przecież różni. On ich nauczył, jak można opowiadać, jak przełamać XIX-wieczne schematy. I tak zaczęła się ta literacka lawina.
W powszechnej opinii ściśle łączy się z tą lawiną pojęcie realizmu magicznego. Poświęciłeś całą książkę na to, by zdefiniować to zjawisko. Dlaczego właśnie ono stało się znakiem firmowym literatury latynoamerykańskiej?
Skojarzenie nowej fali literatury z realizmem magicznym to bardzo daleko idące uproszczenie, acz rzeczywiście powszechne. To pewnie przez "Sto lat samotności" – powieść okazała się tak wielkim sukcesem, artystycznym i komercyjnym, że przysłoniła wszystko inne. Do tego dochodzi skłonność do stereotypowego postrzegania Ameryki Łacińskiej: z europejskiego i północnoamerykańskiego punktu widzenia pasowało, żeby ona była taka właśnie baśniowa, tajemnicza, czarodziejska. No ale wrzucanie do tego worka takich twórców jak Vargas Llosa, Cortázar i Borges to zupełne nieporozumienie.
Stawiasz również tezę, że bunt przeciwko konwencji realistyczno-magicznej – bunt, który zaowocował choćby ruchem literackim zwanym McOndo – nie był w gruncie rzeczy wymierzony w ojców założycieli, lecz w tłum epigonów. Jak odróżnić prawdziwy realizm magiczny od komercyjnego epigoństwa?
To nawet nie moja teza – pisarze McOndo, meksykańskiego Cracku i ich rówieśnicy sami mówili wprost, że chcą kontynuować tamte tradycje, też pisać dla ludzi, ale jakoś tak poszukująco. Choć rzeczywiście od realizmu magicznego się odcięli, uznali, że się wyczerpał, że po Asturiasie, Carpentierze, Rulfo i wreszcie Garcíi Márquezie nic się już nie da z tym zrobić – co zresztą nie musi być prawdą, bo poza Ameryką Łacińską próbowano i czasem z dobrym skutkiem. No i buntownicy mieli też czkawkę po Isabel Allende i spółce. Co do definicji: prawdziwy realizm magiczny nie ogranicza się do egzotycznych dekoracji, nie polega na doprawianiu realistycznej fabuły szczyptą bajkowości. Tu chodzi o spojrzenie na rzeczywistość oczyma człowieka czy raczej zbiorowości, postrzegającej świat nie racjonalistycznie, nie oświeceniowo, tylko myślącej w sposób magiczny, właściwy społecznościom pierwotniejszym. A to – poza literacką atrakcyjnością – bardzo ciekawe doświadczenie poznawcze.
Literatura literaturą, ale zawsze fascynują mnie działania rozmaitych postaci, które z różnych przyczyn są rzadko eksponowane: redaktorów, agentów, wydawców. Kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za wykreowanie mody na latynoamerykańskie pisarstwo?
Na pewno przede wszystkim sami latynoscy pisarze, bo to naprawdę była twórcza eksplozja. Takie eksplozje już się zdarzały – weźmy choćby hiszpański Złoty Wiek czy niemiecki romantyzm – i nikt nie jest w stanie powiedzieć dlaczego. Ale rzeczywiście ci niewidoczni bohaterowie też są ważni. Dla boomu będzie to na pewno Carmen Balcells, agentka legenda. Drugi to Carlos Barral, jeden z szefów barcelońskiego wydawnictwa Seix-Barral, pierwszego, które tak świadomie postawiło na Latynosów, dając przykład innym. Potem moda wyszła poza Hiszpanię – najpierw do Francji, tu ważną rolę odegrał choćby Roger Caillois. A u nas honory należą się iberystyczno-wydawniczym kręgom związanym z Wydawnictwem Literackim, PIW-em i Czytelnikiem. To byli świetni tłumacze i wybitni redaktorzy, potrafili wyłowić najlepsze rzeczy i doskonale przyswoić je polszczyźnie.
Panią Balcells miałeś, o ile się nie mylę, okazję poznać osobiście, czy tak? Na czym polegała ta jej słynna zajadłość w negocjowaniu dla autorów jak najlepszych warunków pracy?
Tak, rozmawialiśmy w Barcelonie. To naprawdę niezwykła osoba, niebywale charyzmatyczna i energiczna – tego się spodziewałem – ale też głęboko zakochana w literaturze – i to odbiegało nieco od obrazu, jaki wyniosłem z prasowych lektur. Rozmowa zaczęła się nielekko, myślę, że pani Balcells nie dowierza ludziom z dyktafonami, ale kiedy okazało się, że nie jestem dziennikarzem, tylko tłumaczem i że jeszcze przełożyłem tak lubianą przez panią Balcells „Niesłuchaną wyspę” Eduarda Mendozy – lody zostały przełamane. Co do zasług, Balcells przede wszystkim zmieniła stosunki między wydawcą a autorem. Przed jej epoką autor brał zaliczkę, a potem wydawca robił, co chciał. To, czy w razie sukcesu podzieli się z pisarzem, było kwestią jego kaprysu. Wydawca trzymał też prawa do wydań zagranicznych. Barcelońska agentka wyrwała te prawa z rąk wydawnictw, przekazała autorom i sama w ich imieniu negocjowała, twardo.
Dlaczego twój wybór biografa padł akurat na Maria Vargasa Llosę?
To będzie szalenie mało romantyczna odpowiedź: po prostu taką dostałem propozycję od wydawcy. Prawda jest taka, że nigdy nie sądziłem, bym mógł brać się za pisanie biografii; bardzo mało ich czytam, bo zwykle jestem rozczarowany. Ale akurat Vargas Llosa mnie szczerze skusił. Po pierwsze, ze względu na swój dorobek: mało który pisarz ma tak wysoki procent udanych dzieł na koncie. Po drugie – w jego życiu tyle się dzieje, taki kawał historii się w nim przegląda, że nie sposób się znudzić. I mam przyjemne poczucie, że sporo się dzięki tej pracy dowiedziałem.
Jakoś nie zdawałem sobie sprawy, że Vargas Llosa był i nadal bywa tak pyskaty, bezpośredni i mało dyplomatyczny w swoich wypowiedziach. A co ciebie zaskoczyło w jego wizerunku?
Po pierwsze, chyba też to, że on tak bardzo nie może usiedzieć na miejscu i wypowiada się w każdej sprawie, w ogóle nie oglądając się na możliwe dla siebie konsekwencje. Poza tym zdumiewająca jest jego żelazna autodyscyplina, jakaś taka nieliteracka konsekwencja w działaniu, licująca bardziej z jakimś biznesmenem wysokiej rangi – przy jednoczesnym autentycznym literackim geniuszu. Kiedy w tym uroczym i opanowanym przez intelektualistów Paryżu lat 60. wszyscy balowali, gadali, pili i dobrze się bawili – on siedział nad swoimi książkami, dzień w dzień, stukał w maszynę po osiem godzin, jak w biurze – oprócz normalnej pracy zarobkowej. A z czysto polskiej perspektywy: zaskoczyła mnie trafność jego ocen sytuacji w Europie Środkowej i Wschodniej we wczesnych latach 80. Zachód załamywał ręce, że ZSRR górą, a on pisał: zobaczcie, co się dzieje w Polsce, spójrzcie na rosyjską gospodarkę. Pewnie czytał właściwe książki…
Czy udało ci się ostatecznie wyjaśnić, dlaczego Vargas Llosa dał w mordę Gabrielowi Garcíi Márquezowi?
Nie, nie próbowałem. Można by złożyć osobną antologię z odpowiedzi, jakie w tej kwestii udzielał Vargas Llosa, przy czym były one zasadniczo wymijająco-odmowne. Szczerze mówiąc, lekko mnie ten wątek nuży, czy wręcz denerwuje, bo to taka obowiązkowa anegdota tysiąc razy powtarzana. Ciekawa jest zaś cała dynamika tej przyjaźni, od głębokiej wzajemnej fascynacji dwóch bardzo różnych osób po niechęć i wrogość. Ta bitka to był punkt kulminacyjny, efektowny epizod, bo tu chodzi jednak o znacznie bardziej złożony proces psychologiczny – i ideologiczny.
I właśnie o ten proces chciałem w istocie spytać. Co takiego się stało z Vargasem Llosą, że zdecydował się na dość radykalne zerwanie z lewicowością, która była wówczas, na przełomie lat 60. i 70. w środowiskach literackich Ameryki Łacińskiej silnie dominująca?
Dla Vargasa Llosy języczkiem u wagi była ewidentnie kwestia wolności i praw pisarzy. Gdy prześledzić jego publicystykę, to widać, że właśnie wtedy reagował: przez represje wobec ludzi pióra miotał gromy na ZSRR, tak też stało się z Kubą, a potem z lewicowymi rządami wojskowych w Peru w latach 70. Ale myślę, że bardzo ważna okazała się też gospodarka: mniej więcej do końca lat 60. Vargas Llosa jakoś przechodził do porządku dziennego nad problemami gospodarki sterowanej. Potem poczytał liberałów i wyszło mu, że tak się nie da.
To był chyba niebywały akt odstępstwa?
Tak, to był potężny wyłom. To niesamowite, kiedy dziś się czyta wypowiedzi pisarzy tamtych czasów, jak wielkie mieli poczucie obowiązku wobec Kuby. To była wspólna sprawa, której musieli bronić przed wrogimi siłami z całego świata. Wystąpienie Vargasa Llosy z szeregu wymagało odwagi, oberwał za to porządnie, wciąż obrywa.
Ucieszyłeś się, kiedy szwedzcy akademicy przyznali Vargasowi Llosie literackiego Nobla? A jak przyjęto tę decyzję w świecie hiszpańskojęzycznym, a szczególnie w ojczyźnie pisarza, gdzie z sympatią dla niego różnie bywało?
Ogromnie się ucieszyłem, zwłaszcza że od dawna powtarzałem jak mantrę, że w tym roku Nobla dostanie właśnie on. Mam wrażenie, że wszyscy się cieszyli, że wreszcie nagroda trafiła do pisarza niebudzącego wątpliwości. Latynosi też to świętowali, Peruwiańczycy zwłaszcza, oni czekali na to od lat. Na jakiś czas polityczne podziały i różnice przygasły, acz nie znikły. Pojawiły się oczywiście wrogie wystąpienia, ale jednak większość uznała to za narodowy sukces. Potem wprawdzie przyszły kolejne wybory prezydenckie w 2011 roku, Vargas Llosa zajął mocno kontrowersyjne stanowisko i znów się zaczęło. Niemniej Nobel ugruntował jego pozycję jako narodowego autorytetu i „sławnego człowieka”, co zaczęło się rysować tak od początku bieżącego wieku, kiedy to najpierw po upadku komunizmu, a potem Alberta Fujimoriego w Peru Vargas Llosa okazał się jednak moralnym zwycięzcą.
O ile jednak pamiętam, zarzucano mu w ojczyźnie, że nie ma pojęcia o tym, jak się żyje w prawdziwym, indiańskim Peru, ale czuje potrzebę, żeby w tej sprawie również wygłaszać autorytatywne opinie. Czy to wiarygodny zarzut?
Rzeczywiście, o ile czepiać się Vargasa Llosy o niechęć do marksizmu jest nam – szczególnie w Polsce – dość trudno, to jego stosunek do indiańskiego Peru faktycznie może budzić zastrzeżenia. Tu trzeba pamiętać o stosunkach społecznych typowych dla wielu latynoskich społeczeństw, ich klasowym rozwarstwieniu, które przekłada się na rozwarstwienie rasowe. Vargas Llosa jest prawdziwym Kreolem, pochodzi z szacownej białej rodziny, z Arequipy, najbardziej hiszpańskiego miasta Peru. I w jego patrzeniu na współczesnych Indian i Metysów to widać. Przy czym to nie jest rasizm – wystarczy wspomnieć „Zielony Dom”, jak tam są pokazani Indianie i biali – tylko chyba brak zrozumienia. Vargas Llosa celnie umiał wykpić mankamenty myślowe ideologii indygenistycznych, ale już gorzej sobie radził z odnajdywaniem w kulturze indiańskiej pozytywów.
Czy dlatego przegrał w 1990 roku wybory prezydenckie z Fujimorim?
Wyborcza porażka z Fujimorim miała naturalnie rasowy kontekst: metyskie społeczeństwo wolało zagłosować na emigranta o japońskim pochodzeniu, mówiącego prostym językiem, niż na eleganckiego białego pana, co to jeździ po świecie. Niestety, społeczeństwo wolało też tani populizm zamiast spokojnie wykładanego programu reform. Błąd Vargasa Llosy w znacznej mierze polegał na tym, że wytłumaczył ludziom, jakie reformy chce zrobić i co to dla obywateli znaczy. To dokładnie tak, jakby Balcerowicz szczegółowo wyjaśnił, jak będzie wyglądać realizacja jego planu. Też by przegrał. Fujimori obiecywał, że żadnego szoku gospodarczego nie będzie, po czym w kilkanaście dni po wygranej wprowadził drakoński plan reform, dokładnie taki, do jakiego namawiał Vargas Llosa. No ale władzę już miał.
Czy Vargas Llosa wychował sobie jakichś literackich następców?
O tak, tu też okazał się wygranym. Ze wszystkich dinozaurów boomu jego wpływ jest najwidoczniejszy: realizm – bez żadnych przymiotników; współczesne historie, pokazujące problemy społeczne i polityczne, wchodzące w interakcje z gatunkami, takimi jak kryminał czy sensacja. No i podejście do zawodu: Vargas Llosa był przykładem, że talent talentem – ale liczy się praca. By rzucić nazwiskami znanymi w Polsce: taki Roncagliolo, Vásquez czy Paz Soldán – wszyscy oni z Vargasa Llosy.
Dwie książki Tomasza Pindela
Tomasz Pindel wspomina w zamieszczonym obok wywiadzie o swojej fascynacji nieludzką wręcz pracowitością Maria Vargasa Llosy. Być może fascynacja to nieprzypadkowa, bo sam Pindel – rocznik 1976, hispanista, tłumacz, publicysta, znawca literatury latynoamerykańskiej – jest również tytanem pracy. Powieści przyswojone przez niego polszczyźnie można już liczyć na dziesiątki, Pindel zresztą próbował również sił jako wydawca – w jego oficynie MuchaNieSiada.com ukazało się parę znakomitych książek młodych latynoskich pisarzy.
Tej jesieni wyszły dwie pozycje sygnowane jego nazwiskiem. Pierwsza to sążnista, przenikliwa, wielostronna biografia Maria Vargasa Llosy, najwybitniejszego żyjącego pisarza Ameryki Południowej. Druga to błyskotliwa rzecz popularyzatorska przeznaczona dla wszystkich, którzy chcieliby się wreszcie dowiedzieć, czym w istocie był (i jest) osławiony realizm magiczny, poza tym że bywa zbitką słów często eksploatowaną w okładkowych blurbach.
Jego esej o realizmie magicznym opatrzony jest podtytułem „Przewodnik (praktyczny)” – i to rzeczywiście rodzaj przyjaznego dla użytkownika bedekera, gdzie zarówno omawia się historię owego prądu literackiego (czy może raczej wielu przenikających się i konkurujących prądów), jak i dąży się do jasnego zdefiniowania jego najważniejszych cech. Pindel z subtelną ironią wyjaśnia, na czym polegała ewolucja magicznego realizmu, od wielkich dzieł Carpentiera, Asturiasa czy Garcíi Márqueza, po ubajkowione romanse licznych epigonów i epigonek. Tłumaczy też klarownie, dlaczego nowe pokolenia latynoamerykańskich prozaików odrzuciły tę poetykę, zwracając się raczej ku stricte realistycznej spuściznie wypracowanej choćby przez Vargasa Llosę.
Biografia Vargasa Llosy to przede wszystkim dzieje niezwykłego życia człowieka, który wiecznie – i przeważnie z własnej woli – pakował się w kłopoty, ale właściwie zawsze udawało mu się spaść bezpiecznie, po kociemu, na cztery łapy. Skomplikowane koleje losu Peruwiańczyka – pisarza, polityka, skandalisty – bez problemu mogą konkurować z wielopiętrowymi fabułami jego powieści. Owe powieści zresztą wiele osobistym losom autora „Miasta i psów” zawdzięczają, bo Vargas Llosa rzadko zwykł fantazjować.
Mario Vargas Llosa. Biografia | Tomasz Pindel | Znak 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6
Realizm magiczny. Przewodnik (praktyczny) | Tomasz Pindel | Universitas 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6