Jest w „Najdroższym” Francisa Vebera, który od półtora roku grany jest z powodzeniem w warszawskim Teatrze Współczesnym, taka scena. Krzysztof Kowalewski w roli bogacza Jonville’a zbliża się do wysokiego barowego stołka, z początku mierzy go wzrokiem, potem obchodzi kilkakrotnie. Wreszcie próbuje na nim usiąść – tak, a potem inaczej, za każdym razem balansując swym potężnym ciałem. Cała etiuda trwa może trzy minuty i jest esencją komediowego aktorstwa najwyższej próby. Publiczność ze śmiechu niemal spada z krzeseł.
Kowalewski jest we Współczesnym od roku 1977, a więc już trzydzieści siedem lat. Dla porównania przez pierwszych siedemnaście lat swej kariery zmieniał sceny sześciokrotnie. Dopiero na Mokotowskiej, najpierw pod dyrekcją Erwina Axera, a potem Macieja Englerta, znalazł swój artystyczny dom. Zdarza się, że pod teatr przychodzą jego fani, by zdobyć autograf. Aktor popularność bagatelizuje, wiedząc, że nie ona jest najważniejsza. A jednak do Współczesnego chodzi się na Kowalewskiego. Aktor bywa w komediowym żywiole, czasami wraz z partnerami (Marta Lipińska w „Namiętnej kobiecie”) wręcz „ciągnie” całe przedstawienie. Coraz częściej jednak wycofuje się na dalszy plan, przyjmuje znaczące epizody. W „Hamlecie” Macieja Englerta dał się zapamiętać jako Grabarz, choć był na scenie ledwie kilka minut. O „Najdroższym” już wspominałem.
Oglądam Kowalewskiego we Współczesnym regularnie od ponad dwudziestu lat, a pewnie zdarzało się i wcześniej. Pierwszy raz chyba w legendarnym „Mistrzu i Małgorzacie” Englerta, gdzie grał Nikanora Bosego. Najmocniej chyba pamiętam te kreacje, w których łamał swój komediowy wizerunek. Piekielnie trudną, bo prawie milczącą, partię Właściciela Gospody w „Komediancie” Bernharda w reżyserii Axera – w dodatku partnerował tam Tadeuszowi Łomnickiemu. Wspaniałe role Mrożkowskie – we „Wdowach”, w „Miłości na Krymie”, wreszcie „Ambasadorze” – zawsze u Axera. Szczególnie mocno wrył się w pamięć Pełnomocnik z „Ambasadora” – jowialny, wręcz wylewny, a pod tą podszewką groźny, nawet brutalny. Na podobnej zasadzie zbudował Kowalewski Edka z „Tanga” Englerta. Do historii sceny przy Mokotowskiej przejdzie fenomenalny finał tego przedstawienia – taniec z Wiesławem Michnikowskim, niegdyś Arturem, wtedy Eugeniuszem.
Piszę o tym przy okazji książki Juliusza Ćwielucha i Krzysztofa Kowalewskiego trafnie i skromnie nazwanej „Taka zabawna historia”. Piszę, bo tak już jest, że wspomnienia aktora otwierają w pamięci czytelnika klapkę i uwalniają jego własne wspomnienia. Kiedy czytam rozmowę Ćwielucha z Kowalewskim, mam przed oczami zwalistą postać aktora, słyszę jego chrapliwy głos, domyślam się, że częściej, niż pozostało w druku, rzucał mocnym słowem. Kowalewski jest niepodrabialny. Wuj – jak go nazywają przyjaciele – nie musi nikogo udawać, na nikogo się kreować. W książce ujmuje zatem brak śladu pozy, zero myśli na temat posłannictwa i misji, zero na temat wielkiej Sztuki, nawet jeśli się w jej tworzeniu czynnie uczestniczyło. Dla Kowalewskiego aktorstwo to rzemiosło, fach, a fachmanem jest niezrównanym.
Dobrze, że z Kowalewskim rozmawia Juliusz Ćwieluch, dziennikarz znany z „Polityki”, który nie zajmował się zawodowo filmem, a tym bardziej teatrem, nigdy nie pisał recenzji, obce są mu środowiskowe gierki i układy sił. Mam mocne przekonanie, że na wywiad rzekę z uczonym teatrologiem bohater książki nigdy by się nie zgodził, bo obce są mu wszelkie analizy, typowe dla tak zwanych badaczy dzielenie włosa na czworo. Sztuka Kowalewskiego opiera się na praktyce, długotrwałych próbach, sprawdzaniu na scenie konkretnych rozwiązań. No i spotkaniach z ludźmi, do których zawsze miał szczęście. Pracował z nimi, gdy było trzeba, spędzał długie godziny na zgoła innych zajęciach, na przykład piciu wódki. „Taka zabawna historia” to fascynujący, choć kreślony z przymrużeniem oka obraz środowiskowych obyczajów, dla badaczy zagadnienia wręcz bezcenny. Łatwo uwierzyć, że gdyby nie umiał odmawiać i wywijać się z bankietowych sytuacji, jego wątroba byłaby dziś w rozsypce.
„Taka zabawna historia” jest o kobietach, o ważnych dla Kowalewskiego reżyserach (Bareja!), o pracy nad rolami. Ćwieluch zadaje z pozoru proste pytania, a Kowalewski prosto, bez puszenia się na mędrca, na nie odpowiada. Dialog jest potoczysty, szybki, świetnie się to czyta. Najbardziej przejmujące są jednak te momenty, kiedy rytm książki się burzy, gdy dwaj mężczyźni gadają o problemach ojcostwa, o wierności, o tym, co daje szczęście i spokój. Wracają do wojennej pożogi widzianej oczami dziecka, krajobrazu Kielc tuż po pogromie. Wtedy Krzysztof Kowalewski wygasza swój anegdotyczny dryg, zamyśla się, milknie. Pyta, czy nalać swemu rozmówcy herbaty albo zamknąć okno. Ucieka, aby za chwilę jednak podjąć bolesny temat. Wtedy ciarki chodzą po plecach, a „Taka zabawna historia” staje się czymś więcej niż zabawną historią.
Taka zabawna historia | Krzysztof Kowalewski, Juliusz Ćwieluch | Wielka Litera 2014 | Recenzja: Jacek Wakar | Ocena: 5 / 6