Na swój film Jerzy Stuhr kazał czekać widzom aż siedem lat. Długo, zdecydowanie za długo. Kiedy jednak opowiada o kulisach jego powstawania, coraz lepiej zaczynamy rozumieć ekranowe losy Jana Bratka, miotanego przez wiatr historii prostaczka bożego. Bo kiedy reżyser odbijał się od kolejnych drzwi, nie mogąc znaleźć pieniędzy na sfinansowanie produkcji, niespodziewanie pomogła rada Krzysztofa Zanussiego: „Wystarczy, że zmienisz tytuł i kilka scen”. Tyleż genialna, co absurdalna. I aż dziw bierze, że wątek ten nie znalazł swego miejsca w scenariuszu, bo ten od takiego poczucia humoru nie stroni.
Wiele ekranowych zdarzeń w „Obywatelu” jest opartych na przeżyciach reżysera, choć w żadnej mierze nie można traktować tego jako filmowej autobiografii. Jan Bratek (odgrywany zarówno przez samego Stuhra, jak i jego syna Macieja) z powodzeniem mógłby zostać uznany za kuzyna Jana Piszczyka. Bo w filmie Jerzego Stuhra w ogóle sporo jest z „Zezowatego szczęścia” Andrzeja Munka. Ten sam mechanizm, który wikła bohatera w kolejne historyczne zawieruchy czy podobny sposób naigrawania się z protagonisty. Wynikający raczej z sympatii aniżeli złośliwości. Bo Bratek, podobnie jak wcześniej Piszczyk, niemal zawsze znajdzie się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie. I kiedy chce dobrze, możemy być pewni, że wyjdzie dokładnie odwrotnie, niezależnie od ustroju. Bo nie o wartościowanie tu chodzi. Choć niektórych pewnie to oburzy, reżyser z podobną swadą żartuje z ubecji, jak i Solidarności (na marginesie, świetny epizod Piotra Głowackiego), kleru czy karierowiczów. Można odnieść wrażenie, że dla Stuhra w tym filmie nie ma świętych głów. I bardzo dobrze. Bo jeżeli sami nie nauczymy się z siebie śmiać, nikt za nas tego nie zrobi.
„Obywatel” to rodzaj egzaminu, na ile do pewnych spraw potrafimy podejść z dystansem i z przymrużeniem oka spojrzeć na nasze narodowe przywary. Te poważniejsze i te zupełnie błahe. Choć sam Stuhr chyba nie do końca wierzy w swoją publiczność (a przynajmniej w pewną jej część), przekonując, że zapewne będzie mógł liczyć na „sympatię” po stronie prawicy. Trudno mu się dziwić, bo kiedy pojawia się zarzut niewykorzystanej szansy rozliczenia się z przeszłością, muszę przyznać, że i ja czegoś tu nie rozumiem. Bo przecież zupełnie nie o to tu idzie. To film zrobiony z potrzeby serca, a nie z potrzeby sumienia. W rozmowie z Jackiem Szczerbą reżyser wyznaje: „Moja ambicja była inna: uśmiechnij się trochę, cholera jasna. Chciałem być jak Roberto Benigni, jak Nanni Moretti, to są moi kumple, od nich się tego uczyłem”. I nawet jeżeli nie jest żadnym z nich, jeżeli ktoś ani razu podczas projekcji „Obywatela” się nie uśmiechnie, to musi wieść dość smutny żywot.
Obywatel | Polska 2014 | reżyseria: Jerzy Stuhr | dystrybucja: Vue Movie | czas: 108 min | Recenzja: Kuba Armata | Ocena: 4 / 6