Agnieszka Glińska w Teatrze Narodowym w Warszawie wystawia „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Witolda Gombrowicza, a raczej streszcza jej fabułę. Pozbawionego charakteru przedstawienia nie ratuje kilka ról, z tą Ignacego Jerzego Radziwiłowicza na czele
Iwona, księżniczka Burgunda, fot.Krzysztof Bieliński, Teatr Narodowy / Media

Lata wyjazdów na radomski Festiwal Gombrowiczowski pozwoliły mi poznać wiele Iwon, wszak to najczęściej wystawiany z trzech dramatów autora „Ferdydurke”. Pamiętam taką edycję imprezy, gdy jako jurorzy wybieraliśmy niemal wyłącznie między „Iwonami” – było ich wówczas chyba pięć. Inscenizacje najbardziej odmienne – idące za słowami autora krok w krok albo od nich odległe, upodlające główną bohaterkę albo dające jej zwycięstwo. Często przynajmniej godne zapamiętania. A po czym zapamiętam „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Agnieszki Glińskiej w Narodowym? Po konsekwentnej i wielobarwnej roli Jerzego Radziwiłowicza. Tylko tyle.

Jeśli zapyta ktoś, po co Glińska zrobiła właśnie teraz Gombrowicza, odpowiem – nie wiem. Przed premierą tłumaczyła, że pisarz wyprzedził epokę, a jego sztuka idealnie wpisuje się w nasz czas, czas Unii Europejskiej i rodów królewskich, które stają się pożywką dla brukowców. Ktoś odkrył w bohaterach warszawskiego przedstawienia odbicie brytyjskiej royal family, której perypetie niemal na żywo śledziliśmy podczas narodzin ostatniego royal baby. Jeśli tak nawet jest, to jak na interpretację Gombrowicza mało, zawstydzająco mało. Nie wystarczy też akcentowanie zniewolenia formą, uwięzienia w pustych gestach, przemyślnie zaprojektowanych przez choreograf Weronikę Pelczyńską pozach i układach. Drobiazgowo ułożona przez nią etiuda o giętkości wypada efektownie, przede wszystkim dzięki Pawłowi Paprockiemu (Książę Filip), ale problemu z niedostatkiem interpretacji dzieła nie rozwiązuje. W przedstawieniu Glińskiej mogą podobać się poszczególne sekwencje, ale zawodzi całość, rażąc obojętnością.

Trudno powiedzieć, kim w tym spektaklu jest Iwona (Martyna Krzysztofik) – poza tym, że jak mówiła reżyserka, jej twarz nie nadaje się na okładkę luksusowego magazynu. Zapytam bezczelnie – i co z tego? Trudno też zrozumieć motywacje Filipa ani tego, jaki świat ma jego prowokacja z mezaliansem rozsadzić. Rzeczywistość tej „Iwony…” jest bowiem niedookreślona, niepewna. Nie dlatego, że taki był pomysł autorów, ale dlatego, że nie mieli na nią pomysłu. Kończy się na beznamiętnym najczęściej zrelacjonowaniu fabuły dramatu, jakbyśmy czytali nie Gombrowicza, a bryk z Gombrowicza. Szybko, byle do mety.

Świetni aktorzy Teatru Narodowego bronią się każdy po swojemu, ratując widowisko przed klęską. Marcin Hycnar (Szambelan) jest odpowiednio giętki i oślizły, Ewa Konstancja Bułhak bywa zabawna jako Małgorzata (ale pamiętając „Księżniczkę na opak wywróconą”, wiemy, jak bardzo mogła być zabawna), Patrycja Soliman z wdziękiem gra Izę jako siostrę Młodziakówny z „Ferdydurke”. Wieczór należy jednak do Jerzego Radziwiłowicza, w którego gestach i tonie można odnaleźć ślad jego wielkiej kreacji Henryka w „Ślubie” Jerzego Jarockiego. Ten sam rys grozy, ale tym razem znacznie więcej groteski, wreszcie wprost z Gombrowicza. Tacy aktorzy zasługują na zupełnie inne przedstawienie.

Innego przedstawienia spodziewałem się też po Agnieszce Glińskiej. Od poziomu wybitnej „Mewy” wciąż jeszcze granej przy Wierzbowej dzielą je lata świetlne. Oglądam jej ostatnie rzeczy w Studio i w Narodowym – raz lepsze („Jak zostałam wiedźmą”), częściej słabsze – i ciągle czekam na powrót znakomitej reżyserki. Jak długo jeszcze będę czekał?