Chociaż Nobla jeszcze nie dostał, Johna Banville'a nie omijają głośne literackie wyróżnienia. Do Bookera (2005), Nagrody Franza Kafki (2011), Europejskiej Narody Literackiej (2013) doszlusowała w tym roku hiszpańska Nagroda Księcia Asturii. Irlandzkiego pisarza lubią też krytycy, porównując go z Proustem czy Nabokovem, a także nadając mu miano wybitnego, być może najwybitniejszego żyjącego, stylisty języka angielskiego. Wśród czytelników zdania są już podzielone – nie wszyscy z równym entuzjazmem odnoszą się do jego starannie wyszlifowanych fraz i złożonych, nieoczywistych eksperymentów narracyjnych.
A najmniej Johna Banville’a lubi sam John Banville.
„Nie cierpię swoich powieści” – stwierdził w wywiadzie dla „The Paris Review”. – „Są dla mnie źródłem zakłopotania i głębokiego wstydu. (...) Brzydzę się tą prozą. Czasami fantazjuję, że wchodzę do księgarni, pstrykam palcami i ze wszystkich moich książek znikają litery. To jedyny sposób, by móc zacząć od początku i wreszcie napisać je tak, jak trzeba”.
To chyba nie jest poza – to raczej znak firmowy jego bezkompromisowego perfekcjonizmu. Literacki projekt Banville’a ma rzeczywiście poważny wymiar artystyczny, chodzi w nim o nadanie językowi prozy syntetyczności mowy poetyckiej i dotarcie w ten sposób do ukrytej natury świata i ludzkiej tożsamości. „Świat jest dla mnie nierzeczywisty, dopóki nie zostanie przesiany przez sito języka” – mówi autor. „Moje pisanie przypomina śnienie” – dodaje w innej rozmowie. – „Nie pamiętam procesu wymyślania postaci, nie umiem sobie przypomnieć, skąd się wzięły ani jak się rozwijały”.
Nagroda Bookera (za powieść „Morze”), która faktycznie rozpoczęła jego międzynarodową karierę, była dla pisarza przekonanego o swojej niszowości sporym zaskoczeniem. „Powieści w rodzaju tych, które pisuję, bardzo rzadko wygrywają Bookera – to wyróżnienie zasadniczo promuje dobrą, ale średnio wymagającą prozę środka. (...) Tu chodzi o pieniądze. Booker sprzedaje więcej książek niż Nobel, a z tej wysokiej sprzedaży korzysta nie tylko zwycięzca, lecz także cały rynek. Dlatego rozumiem, dlaczego tak wielu ludzi było zirytowanych nagrodą dla »Morza«. I nie, nie uważam, by książki takie jak moja powinny dostawać Bookera co roku, Boże broń, to by tę nagrodę zabiło”.
Banville, urodzony w 1945 roku w południowoirlandzkim Wexford, zaczął pisać w wieku wczesnonastoletnim, pod wpływem lektury „Dublińczyków” Jamesa Joyce’a. Po ukończeniu szkoły średniej nie poszedł na studia – z własnego wyboru. „Teraz myślę, że popełniłem jednak błąd, nie powinienem był pozbawiać się czterech lat pijaństwa i romansów”. Zatrudnił się jako urzędnik w liniach lotniczych Aer Lingus, była to, jak wspomina, robota skrajnie nudna, ale dzięki niej młody Banville mógł podróżować po świecie za grosze, jako że firma zapewniała swoim ludziom gigantyczne zniżki na bilety.
Później pisarz pracował jako dziennikarz i redaktor w irlandzkiej prasie – co ciekawe, stał się również znany ze swoich znakomitych recenzji książkowych, o uznaniu jego kunsztu najlepiej świadczy stała obecność tekstów Banville’a na prestiżowych łamach „The New York Times Review of Books”.
„Nieskończoności” (oryg. wyd. 2009) są „Banvillowskie"”do szpiku kości – tak literackie, jak tylko może być literatura, która nie udaje, że jest od początku do końca kreacją. Z pozoru mowa tu o kłopotliwym zjeździe rodzinnym zwołanym z powodu ciężkiej choroby seniora rodu – Adam Gowley leży powalony udarem i sparaliżowany, a jego czas na ziemskim padole liczy się już nie na dni, lecz na godziny. Tyle że Banville nie poprzestaje na scenkach rodzajowych, ale twórczo przetwarza sztukę „Amfitrion” (1807) Heinricha von Kleista, komediodramat o ziemskich przygodach greckich bogów, dla odmiany łączący antyczną tragedię z szekspirowską dosadnością. Banville przepisuje Kleista po swojemu, nakładając na ten szkielet fabularny kolejne warstwy: opowieść o tym, czego zazdroszczą nieśmiertelni śmiertelnym, o życiu i umieraniu bez piętna grzechu pierworodnego i obietnicy Rajskiego Ogrodu, o niczym niewynagrodzonych niespełnieniu i stracie, o miłości jako spoiwie ludzkiego świata, o jałowych przygodach umysłu, a nawet o alternatywnym świecie, w którym żyją bohaterowie książki, a w którym udana zimna fuzja jądrowa współistnieje z parowymi lokomotywami. Mam kontrolę nad wszystkim – zdaje się mówić autor. To fascynujące, a zarazem, z punktu widzenia odbiorcy, miejscami również nieco męczące.
Ta wymagająca, wyrafinowana estetycznie proza nie wyczerpuje jednak możliwości pisarskich Banville’a. Ma on bowiem swojego literackiego Doppelgängera, Benjamina Blacka. Pod tym pseudonimem wydał już siedem powieści kryminalnych, w tym pięciotomową serię o niejakim Quirke’u, policyjnym patologu pracującym w Dublinie lat 50. zeszłego wieku. Pokusa pisania średnio wymagającej prozy środka musiała być jednak przemożna. Kryminały Blacka (pisarz wyraźnie rozdziela te dwie persony, Banville’a i Blacka) są zresztą bardzo dobrze oceniane, tyleż za sprawność w prowadzeniu intrygi, ile za oddanie ponurych realiów powojennej Irlandii. „Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, można odnieść wrażenie, że Irlandia w latach 50. przypominała pod wieloma względami kraje Europy Wschodniej zdominowane przez ZSRR” – opowiadał pisarz w 2007 roku w wywiadzie dla „Kultury”. – „Naszą partią komunistyczną był Kościół katolicki, równie skostniały ideologicznie i represyjny”.
Dobra kryminalna passa Banville'a/Blacka wciąż trwa – w marcu tego roku ukazała się jego powieść „The Black Eyed Blonde”, która jest oficjalną kontynuacją przygód Philipe’a Marlowe’a, zamówioną u pisarza przez spadkobierców Raymonda Chandlera. Szanowni wydawcy! Nie ukrywam, że niecierpliwie czekam na polski przekład.
Nieskończoności | John Banville | przeł. Jacek Żuławnik | Świat Książki 2014 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 4 / 6