Kiedy wymyślasz jakąś historię, ktoś może ci zarzucić, że twoi bohaterowie są nudni, ale to zawsze mniej boli, niż dowiedzieć się, że samemu jest się nudnym albo że nudna jest nasza rodzina – mówi Etgar Keret. „Siedem dobrych lat” to pierwsza książka autobiograficzna izraelskiego pisarza

Czy po tylu wizytach nie zaczyna się pan czuć w Polsce jak u siebie? W końcu ma pan w Warszawie dom. Jest wprawdzie nieduży, ale za to zaprojektowany z myślą o panu.

Z całą pewnością świetnie się czuję w towarzystwie Polaków. To rodzaj bliskiej relacji, jakiej nie mam z ludźmi w żadnym innym kraju poza Izraelem. Ale Polska ma też kilka wad. Jedną z nich jest kiepska pogoda, drugą – niewiele miejsc, w których mogą się stołować wegetarianie.

W książce „Siedem dobrych lat” wspomina pan wzruszające słowa swojej matki, która, przeczytawszy pierwszy zbiór pańskich opowiadań w polskim tłumaczeniu, powiedziała: „Ty wcale nie jesteś pisarzem izraelskim. Jesteś pisarzem polskim na wygnaniu”. Pan też tak by o sobie powiedział?

Dorastałem jako dziecko polskich rodziców. W najmłodszych latach nauczyłem się, co Polaków śmieszy, a co smuci. Polacy byli moimi pierwszymi czytelnikami. Jeśli więc w mojej twórczości jest coś esencjonalnie polskiego, ma to dla mnie głęboki sens.

W najnowszej książce wiele pisze pan o swojej rodzinie, m.in. o dziadkach, którzy zginęli w getcie warszawskim, i mamie, która jako dziecko przemycała przez mury getta jedzenie dla rodziców i brata. Ona jako jedyna przeżyła wojnę i wyjechała do Izraela, ale pomimo doznanej traumy wspominała Polskę z sentymentem. Ogromnie cieszyła się z przekładów pańskiej prozy na polski…

Dla mnie to także ważna rzecz. Moje książki doczekały się tłumaczeń na ponad 40 języków, ale przekłady na polski traktuję szczególnie. Są symbolicznym łącznikiem między mną a moimi przodkami. Długo nie znałem Polski, wydawała mi się trochę nierealnym miejscem. Dopiero publikacje moich książek pozwoliły mi poznać ten kraj. Dla mnie to był rodzaj powrotu, z którego moja mama mogła być dumna. Pamiętam, że jako dziecko boleśnie odczuwałem brak poczucia pokoleniowej łączności. Nie znałem swoich dziadków. Nie znałem domów, w których wychowywali się moi rodzice. Dopiero teraz udaje mi się wypełnić tę emocjonalną lukę.

Dlaczego nie opublikował pan „Siedmiu dobrych lat” w Izraelu?

Jeden z powodów jest taki, że to zbyt intymna książka. Piszę od 28 lat, ale to pierwszy raz, kiedy zdobyłem się na opublikowanie książki non-fiction. Wiązało się to z różnymi doświadczeniami w moim życiu, między innymi ze śmiercią mojego ojca.

Obawiał się pan, że tym razem zanadto się odsłoni?

Czułem obawy, a jednocześnie chciałem to zrobić. Kiedy wymyślasz jakąś historię, ktoś może ci zarzucić, że twoi bohaterowie są nudni, ale to zawsze mniej boli, niż dowiedzieć się, że samemu jest się nudnym albo że nudna jest nasza rodzina. Opowiadając wprost o sobie, w większym stopniu wystawiamy się na ocenę i jesteśmy bardziej bezbronni. Dajemy komuś prawo do tego, by krytykował nasze życie, a nie wytwory naszej wyobraźni.

„Siedem dobrych lat” rozpoczyna się narodzinami pańskiego syna, kończy zaś pożegnaniem z ojcem. Z jednej strony to opowieść o stawaniu się rodzicem, z drugiej o bolesnym momencie, kiedy przestajemy być czyimś dzieckiem…

Jak mówiłem, brak poczucia pokoleniowej ciągłości w mojej rodzinie był dla mnie trudny i bolesny. To, że mój syn urodził się za życia mojego ojca, potraktowałem jako wielki dar. Jednocześnie miałem ojca i dziecko. Rodzice nauczyli mnie, by nie traktować tego jako oczywistości.

Powiedział pan kiedyś, że Izrael nie jest może dobrym miejscem do mieszkania, ale bardzo dobrym, by opisywać je w literaturze. Ten kraj, w którym nic nie jest pewne, to także ważny bohater książki.

Dobra historia zawsze opiera się na konflikcie, a Izrael to kraj, w którym narzuca się atmosfera konfliktu. Jest coś w niepokoju, agresji, trudności tutejszego życia, co sprawia, że Izrael zdaje się miejscem bardziej autentycznym niż inne. Piękno człowieczeństwa dostrzega się wyraziściej, kiedy życie staje się twardsze i surowsze. Autentyczność to doskonałe paliwo dla pisarstwa, choć nie pozwala czuć się wygodnie. Czasem chciałbym żyć w społeczeństwie, w którym wartość człowieczeństwa nie musi ujawniać się w sposób tak brutalny i bezpośredni.

Brak poczucia bezpieczeństwa i stabilności często okazuje się u pana źródłem czarnego humoru. Jedno z najbardziej groteskowych opowiadań w zbiorze to „Tykająca bomba”. Na wieść o rzekomych planach zrzucenia na Izrael bomby atomowej przez Mahmuda Ahmadineżada rodzina obiera strategię na swój sposób racjonalną: rezygnuje z remontu i sprzątania mieszkania, potem decyduje się na sporą pożyczkę z banku, licząc, że uniknie spłaty. Gdy plotka o bombie okazuje się nieprawdziwa, czuje nawet pewne rozczarowanie, w końcu pozostaje z długami i mieszkaniem w ruinie. Humor to w pańskiej prozie sposób radzenia sobie ze strachem?

Często mówię, że poczucie humoru jest jak poduszka bezpieczeństwa w samochodzie. Uruchamia się wtedy, kiedy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Wydaje mi się, że próbuję być zabawny, kiedy docieram do jakiegoś wrażliwego punktu. Być może w momentach, kiedy emocje stają się zbyt silne, zbyt autentyczne, gdy zaczynam się obawiać, że sprawy stają się zbyt głębokie. Humor pozwala odzyskać równowagę, ale jest też dobrym sposobem, by zaprotestować przeciwko rzeczom, których nie da się zmienić. Kiedy nie mamy na coś wpływu, możemy tylko bronić się dowcipem. Zauważyłem, że Polacy opowiadają wiele kawałów na temat pogody. Starzy ludzie znają dowcipy na temat śmierci. Gdy nie możemy czegoś zmienić, sposobem na to, który jest powszechnie akceptowany, jest żartowanie z tego.

Wielokrotnie przytacza pan w książce absurdalne dysputy, jakie wbrew własnej woli toczy z taksówkarzami. One też są zabawne, choć bywa, że toczą się w dramatycznych okolicznościach. Dyskutuje pan z taksówkarzami na całym świecie czy tylko tymi z Izraela?

Dla mnie izraelscy taksówkarze są szczególni. Może rzecz polega na tym, że jesteśmy bardziej otwarci i mówimy tym samym językiem. A może chodzi o to, że Izraelczycy są bardziej ciepli i przyjaźni. Bez przerwy jeżdżę taksówkami, bo jestem fatalnym kierowcą. Wiele razy postanawiałem spędzić podróż w ciszy, ale to zupełnie niemożliwe, bo po pięciu minutach taksówkarz zawsze ochoczo inicjuje rozmowę, z której nie sposób się wyplątać. Chce, żebym mu radził, jak rozwiązać jego problemy życiowe, jak udobruchać żonę, z którą właśnie się pokłócił. Nie mam pojęcia, co jest we mnie takiego, że ludzie chcą dzielić się ze mną opowieściami o własnym życiu.

Może przeczuwają, że ceni pan dobre historie?

Może rozpoznają we mnie pewną ciekawość, a może potencjalną empatię.

Wspominał pan, że minęło 28 lat od czasu, kiedy jako 19-latek odbywający służbę wojskową napisał pan pierwsze opowiadanie. Bardzo się pan od tego czasu zmienił?

Zmieniło się wiele rzeczy. Wtedy inaczej widziałem świat, inne były moje pasje, zainteresowania. Ale jednocześnie czuję, że moje podejście do pisania pozostało takie samo. Zmieniają się tematy i tony, ale to ta sama stara miłość, która nie rdzewieje.