Najlepsze są te filmy dla dzieci, które najbardziej podobają się dorosłym. Czy tak będzie w przypadku „Wakacji Mikołajka”?

Czasami, kiedy z roweru przesiadam się do komunikacji miejskiej, lubię przyglądać się otaczającym mnie ludziom. Jest wśród pasażerów MZK wiele ciekawych egzemplarzy, a pewne wzory zachowań to solidny materiał na antropologiczne badanie. Jedną z grup, które fascynują mnie najbardziej, są dzieci i młodzież – bo sposób, w jaki funkcjonują w miejskiej przestrzeni, zmienił się radykalnie na przestrzeni kilkunastu lat, które minęły od czasów, kiedy sama zasuwałam z tornistrem do szkoły. Wtedy, jeśli nie było z kim gadać, zawsze w kieszeni znajdowała się książka. Tytuły zmieniały się wraz z numerkami klas, ale w miękkiej czy twardej okładce, zaklęte na kartkach opowieści i sagi zawsze były obok. Z czasem zastąpił je smartfon, obecnie naturalne przedłużenie niemal każdej starszej niż 8 lat ręki. Na małym ekranie dzieciaki nie tylko esemesują, instagramują i fejsbukują, ale też oglądają filmy – w mikroskali, w częściach, czasami nie od początku i bez końca. Mam nadzieję, że nie wydaje im się, jak w sucharowatym dowcipie, że książki powstają na podstawie filmów... Ale w efekcie zmienionej kolejności etapów poznawania świata tracą często pewną unikalną przyjemność, uczucie, które jeszcze dziś jestem w stanie sobie przypomnieć w ułamku sekundy: porównywanie własnych wyobrażeń na temat świata przedstawionego i bohaterów swoich ukochanych kultowych książek z dzieciństwa z efektem końcowym. Produktem cudzej wyobraźni – filmem.

Trwa ładowanie wpisu

Francuska seria o przygodach niesfornego Mikołajka towarzyszyła mi jeszcze w nastoletniości. Wymyślona przez legendarnego francuskiego rysownika i scenarzystę komiksowego o polskich korzeniach René Goscinnego („Asterix”, „Lucky Luke”) i stworzona wspólnie z ilustratorem Jeanem-Jacques’em Sempé książeczka opowiada o losach typowego podstawówkowicza, jego rozterkach, lękach, fascynacjach, a przede wszystkim – rozmaitych wpadkach i numerach wycinanych rodzicom i ciotkom. Małe, złożone z kreseczek postaci budziły najgorętsze emocje. Każący patrzeć sobie prosto w oczy Rosół („patrz mi prosto w oczy!”) przypominał mi mojego surowego pana od muzyki, Alcest – nielubiącego WF-u, ślamazarnego kolegę z 3C. Nietrudno było znaleźć klasowego kujonkowatego Ananiasza czy rozrabiakę Euzebiusza – jeden taki wybił mi, co prawda nie fangą w nos, zęby na korektywie. Nie były mleczne. Uprzywilejowanych „Gotfrydów” poznałam dopiero później, w prestiżowym liceum i na „elitarnych” studiach. W nadmiarze.

Teraz kolejną z części tej ponadczasowej dzięki swojemu ładunkowi humoru i ironii książeczek na ekran przenosi Laurent Tirard, odpowiedzialny za ekranizację „Mikołajka” sprzed 5 lat. W „Mikołajku na wakacjach” nie zobaczymy legendarnej paczki kolegów, pojawią się za to nowe twarze, którym głosów udzielili m.in. Agata Kulesza, Tomasz Kot czy Agnieszka Szulim. Kolorowy, zrealizowany w estetyce retro film jest znacznie bliższy tradycyjnemu, łobuzerskiemu klimatowi dziecięcych lektur z dawnych czasów niż pewnej moralnej i wyobraźniowej jednowymiarowości nowoczesnych pozycji. Jednak jak to często bywa, kiedy postaci animowane zastępują aktorzy, w opowieść wdziera się pewien element dosłowności, który zamyka ją pod redukcyjną metką kina familijnego, a nie ubranej w kostium książeczki dla dzieci filuternej, mądrej rozrywki.

Rozmaite listy największych filmowych porażek najeżone są kolejnymi nieudanymi adaptacjami bajek i baśni. Tłumaczenie pisanego na widzialne jest wyzwaniem dla ludzi z najbardziej niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią. Czy ktoś pamięta jeszcze „Kota” (2003) z Mikiem Myersem? Albo bluźnierczo złą adaptację genialnego „Pięcioro dzieci i coś” Edith Nesbit? Na szczęście nie! W pamięci zostaje niestety bardziej kreatywny, ale konfundujący, bo ani dziecięcy, ani dorosły „Charlie i fabryka czekolady” (2005) Tima Burtona lub całkowicie wyprany z obowiązkowej świątecznej magii, utopiony w kiczowatych efektach specjalnych „Złoty kompas” (2007). Święta psuł też absurdalnie zły „Grinch” (2000). „Oz Wielki i potężny” Sama Raimi wbija klasycznej wersji MGM nóż w plecy i przekręca. Dwa razy.

Po jasnej stronie jest jednak równie wiele przykładów. Z wyłączeniem kulawej adaptacji Burtona, gwarantem świetnego kina wydaje się niezmiennie Roald Dahl, jeden z moich ukochanych karmicieli dziecięcej wyobraźni, który czyta się równie doskonale dorosłym, miejscami odkrywając niezwykłe podobieństwo do Ronalda Topora... Jego historyjkę o Willym Wonce i fabryce czekolady udało się genialnie – i psychodelicznie – zekranizować, choć wiele lat wcześniej, Melowi Stuartowi w „Willy Wonka i fabryka czekolady (1971) z Genem Wilderem w roli głównej. To z twórczości Dahla czerpał jeden z większych wizjonerów animacji, Henry Selick, filmując – mistrzowsko! –„Jakubka i brzoskwinkę olbrzymkę”, niezwykle kreatywną kinową wersję jednego z najcudowniej łączących absurd z czarnym humorem opowiadań dla dzieci, gdzie krokodyle języki, okropne ciotki, magiczne gigantyczne brzoskwinie i głodne dzieci marzące o Nowym Jorku są częścią tego samego uniwersum. Na powieści Dahla oparty jest również „Fantastyczny Pan Lis”, być może najbardziej wyjątkowy film Wesa Andersona. Dająca się czytać na wielu poziomach opowieść o lubiącym przygody lisie egoiście, zrealizowana metodą poklatkową z dbałością o najmniejszy detal, ze scenografią z mokrego snu estety gadżeciarza, gdzie George Clooney i Meryl Streep to tylko dwa z całej plejady poważnych nazwisk podkładających głos lisom, borsukom i szczurom w marynarskich uniformach. I także pozycja, która za pomocą filmowej magii nagle zaciera przepaść pomiędzy kiedyś, książką w kieszeni i analogowymi czasami a scyfryzowanym teraz oraz między dzieciństwem a dorosłością. To dość awangardowy przykład, ale potwierdzający regułę: najlepsze są te filmy dla dzieci, które najbardziej podobają się dorosłym.

Wakacje Mikołajka | Francja 2014 | reżyseria: Laurent Tiraud | dystrybucja: Kino Świat | czas: 97 min | Recenzja: Anna Tatarska