W setną rocznicę wybuchu I wojny światowej warto wrócić do „Przygód dobrego wojaka Szwejka” – nikt nie patrzył na Wielką Wojnę z większą przenikliwością niż Jaroslav Hašek

Coś się kończy, coś się zaczyna. 100 lat temu, z pewnym opóźnieniem, skończył się wiek XIX. Dwudzieste stulecie wkroczyło na arenę historii w chaosie pierwszej nowoczesnej wojny – wojny, której początkowo nie rozumieli nawet jej czynni uczestnicy. Zanim wreszcie pojęli jej mechanizmy, które sami nieopatrznie wyzwolili, i zaczęli się uczyć na własnych błędach, poległo kilka milionów ludzi, a każde przesunięcie frontu kosztowało życie następnych setek tysięcy. Wielka Wojna nie tylko nie rozwiązała problemów europejskich mocarstw, lecz także nastręczyła problemów nowych – nieprzypadkowo specjaliści uważają, że dwudziestolecie międzywojenne to ledwie okres zawieszenia broni, a II wojna światowa to okrutny, rozciągnięty w czasie epilog (czy też może: wiele rozmaitych epilogów) tej pierwszej.

Wielka Wojna była szokiem, a na szok reaguje się przeważnie wyparciem albo redukcją dysonansu poznawczego. Dlatego, gdy na początku lat 20. zeszłego wieku Jaroslav Hašek zaczął publikować zeszyty „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, właściwie nikt nie potraktował go poważnie. Oczywiście trudno odseparować tekst od osoby autora – Hašek był alkoholikiem, bigamistą, dezerterem z piętnem tajemniczego epizodu zaangażowania w bolszewicką rewolucję, człowiekiem, który jeszcze przed wojną zyskał sobie opinię anarchistycznego fantasty i mistyfikatora. Krótko i delikatnie rzecz ujmując, nie budził zaufania. Ale jego powieść także zdawała się nieprzekonująca. Antoni Kroh we wstępie do swojego przekładu „Szwejka” cytuje opinię rzeczoznawców wyceniających masę spadkową Haška po jego przedwczesnej śmierci w styczniu 1923 roku: „Wraz ze śmiercią autora niknie zainteresowanie czytelników (...). Za dziesięć lat dla nowej generacji treść książki stanie się niejasna i z trudem będzie można znaleźć czytelników tego dzieła”.

Trudno o większą pomyłkę. Józef Szwejk, notoryczny idiota, stał się kluczem do interpretacji zbiorowego szaleństwa, które ogarnęło Europę w 1914 roku.

Mówi ulica

Najlepsza powieść o I wojnie światowej, pierwsza autentyczna powieść antywojenna – zabawne, że mowa o książce, która powstawała bez jakiegokolwiek planu. Hašek wysyłał z Lipnicy nad Sazavą do wydawcy w Pradze kolejne odcinki, zachowując sobie dla orientacji tylko ostatnią kartkę brudnopisu. Jest tu jeszcze więcej paradoksów: jedną z najzabawniejszych książek w dziejach napisał człowiek praktycznie umierający – wyniszczony nałogiem, cierpiący na patologiczną nadwagę, poważnie chory na serce. Nie dokończył jej zresztą; rzecz urywa się w jednej trzeciej czwartego tomu. Przygody Szwejka to także powieść wojenna, która w całości rozgrywa się na tyłach: w knajpach, aresztach śledczych, garnizonach, pociągach towarowych. Brak jej jakiejkolwiek struktury i dramaturgii – w istocie to parada absurdalnych skeczów i anegdot, można by ją ciągnąć w nieskończoność. Literacka awangarda musiała dopiero w bólach dojść do owego ostentacyjnego lekceważenia form, które dla Haška było jedyną i oczywistą metodą pracy. Prawdopodobnie nawet gdyby zechciał, nie umiałby napisać solidnego powieścidła.

Dla współczesnych pisarza historia Szwejka mogła być – i była – bulwersująca również ze względu na swój język: złośliwy, wulgarny, pospolity. Czeszczyzna literacka różni się od czeszczyzny potocznej dużo bardziej niż ma to miejsce w przypadku rozmaitych rejestrów polszczyzny. W gruncie rzeczy to dwa różne języki, z innym zasobem słów, z inną fleksją i składnią. Hašek z premedytacją kazał swoim bohaterom mówić żargonem ulicy i spelunek, gwałcąc uszy eleganckiej publiczności. Trudno to oddać w przekładzie: po polsku mamy aż trzy wersje „Szwejka”: kanoniczne tłumaczenie Pawła Hulki-Laskowskiego z lat 30., a potem dwie próby nowsze, autorstwa Józefa Waczkowa i wspomnianego już Antoniego Kroha. Każdy z tych przekładów ma swoje zalety i wady – Hulka-Laskowski umiał oddać ducha powieści Haška, ale za cenę sporej dowolności i ewidentnych błędów translatorskich, Waczków przeholował w podkreślaniu lingwistycznej potoczności, wersja Kroha jest za to najwierniejsza oryginałowi, ale, jakby to rzec, brakuje jej trochę biglu. Decyzja należy do odbiorcy – osobiście, po dłuższym wahaniu, uznałem, że pozostanę wierny Hulce-Laskowskiemu, ponieważ jego przekład jest po prostu najśmieszniejszy.

Pięć minut dla halabardnika

„Przygody dobrego wojaka Szwejka”, czytane w 100 lat po wybuchu Wielkiej Wojny, nie zestarzały się ani o sekundę. Obraz tamtego świata przeminął, ale opisane przez Haška demony wciąż są czynne. Zawsze zastanawiała mnie rola dygresyjnych anegdot snutych przez Szwejka – o absztyfikancie Jenomie, który składając wizytę u ojca swojej wybranki, pierdnął ze strachu tak solidnie, że zdołał za pomocą wibracji zatrzymać zegar ścienny; o niejakim Mliczce, któremu na początku wojny granat urwał nogę, zaczął się więc chełpić medalem za odwagę i swoją protezą, a potem „przyszedł sobie do »Apolla« na Vinohradach i wdał się w awanturę z rzeźnikami, którzy oderwali mu w końcu tę sztuczną nogę i sprali go nią po głowie, a ten, co mu ją oderwał, nie wiedział, że to jest sztuczna noga, i tak się przeraził, że zemdlał”; o panu Nechlebie z Nekazanki, który chodził do szynku „Suczy Gaik” i zawsze chciał postępować dobrze i od soboty prowadzić nowe życie, „a na drugi dzień po takim postanowieniu mawiał zawsze: »Nad ranem zauważyłem, przyjaciele drodzy, że leżę na pryczy«”. Tych anegdot – cywilnych i wojskowych – są setki. Pierwsze wytłumaczenie jest takie, że jeden (obok samego autora) z pierwowzorów postaci Szwejka, autentyczny służący dowódcy 11 kompanii marszowej Rudolfa Lukasza, Frantiszek Straszlipka, miał w zwyczaju zamęczać ludzi podobnymi historiami. „W listach z frontu Jaroslav Hašek pisał, że nawet grad pocisków artyleryjskich nie jest dla niego tak przerażający, jak ciągłe dowcipy i opowieści Straszlipki” – wspomina Leszek Mazan w książce „Wy mnie jeszcze nie znacie”. Ale jest też wytłumaczenie drugie: to próba podkreślenia sensu jednostkowych, prywatnych losów w epoce, która wszystkie pieniądze postawiła na anonimowe masy. W sztuce reżyserowanej przez Haška każdy halabardnik dostał swoje pięć minut na solowy występ.

Z satyry na dogorywające Austro- Węgry także da się wywieść mnóstwo uniwersalnych obserwacji. Obsesję polowania na agentów, szpiegów i wolnomyślicieli znamy jak zły omen – choćby z czasów totalitaryzmu. W naszym świecie również roi się od nadgorliwych, ambitnych kretynów w rodzaju kadeta Bieglera czy podporucznika Duba, osobliwie po prawej stronie sceny politycznej. Pseudopatriotyzm i nacjonalizm wciąż mają się dobrze. Władza zatruwa umysły swoich obywateli bzdurną, kłamliwą propagandą równie skutecznie, jak to czyniły cesarsko-królewskie media. Rozmaite kościoły nadal gorliwie wspierają opresyjne reżimy, używają militarystycznej retoryki i moszczą się dyktatorsko na zdobytych terytoriach. Wszystko to Hašek bezlitośnie wykpił, niewiele pozostaje do dodania. W każdym razie, jeśli nie chcecie wychować dziecka na pacyfistę, ateistę i odludka stroniącego od wszelkich ideologii, nie dawajcie mu raczej do czytania „Przygód dobrego wojaka Szwejka”.

Siła obojętności

Jak więc przetrwać koszmarną wojnę, z której nikt nic nie rozumie, a wszyscy, bez wyjątku i egalitarnie, zagrożeni są zagładą? Hašek podpowiada: dekownictwem, sprytem, lojalnością wobec kumpli, ale przede wszystkim – obojętnością. Trzeba po prostu mieć to wszystko głęboko w dupie. Oto żołnierze tkwią w wagonie i rżną w karty: „Na twarzach wszystkich graczy malowało się takie zadowolenie, jak gdyby nie było żadnej wojny i jakby pociąg nie wiózł ich na krwawe walki i rzezie, ale jakby siedzieli w jakiejś praskiej kawiarni”. Nie można też pozwolić się uwieść żadnemu mirażowi, żadnej obietnicy powszechnej szczęśliwości, żadnemu mesjanistycznemu bełkotowi. „Morowo będzie, jak mówił ten feldkurat” – komentuje Szwejk występy pewnego kapelana polowego – „gdy się dzień nachyli ku wieczorowi i słońce ze swymi złocistymi promieniami zajdzie za góry, a na pobojowisku słychać będzie, jak wywodził, ostatnie westchnienia umierających, stękanie rannych koni, jęki rannych szeregowców i narzekanie mieszkańców, którym popodpalano strzechy nad głowami. Okropnie lubię, gdy ludzie bałwanieją do kwadratu”. Cała XX-wieczna sztuka traktuje o tym, jak ludzie zbałwanieli do kwadratu – i o tym, jak wymknąć się z tej pułapki, za pomocą groteski, ironii, dekonstrukcji, abstrakcji. Mrocznym zwieńczeniem nowoczesności okazał się Holocaust, ale to Wielka Wojna jako pierwsza pozbawiła ludzkie życie wartości i znaczenia, wprawiając jednocześnie miliony w ekstatyczny, morderczy entuzjazm i przewracając kostki domina, których konsekwentnego upadku nie było już jak zatrzymać. „Imperia wysłały swoje narody na front, chociaż żadnemu z nich nie chodziło o tradycyjny cel wojenny – o regionalną hegemonię, sporne prowincje czy osadzenie na obcym tronie sojusznika” – piszą Włodzimierz Borodziej i Maciej Górny w pierwszym tomie wydanej na dniach świetnej pracy „Nasza wojna” (W.A.B.).

Pomijając wszystko inne, w powieści Haška występuje też paru Polaków. Mój ulubiony Polak to jeden z członków eskorty odprowadzającej Szwejka do jego jednostki, po tym jak dobry wojak dostał się przypadkiem do austriackiej niewoli. „Polak z eskorty trzymał się arystokratycznie na uboczu, na nikogo nie zwracał uwagi i bawił się na własną rękę, smarcząc na podłogę za pomocą dwóch palców i rozcierając smarki kolbą karabinu, po czym kolbę zręcznie ocierał o spodnie i od czasu do czasu mruczał pod nosem »Święta Panienko!«”.