Przy okazji polskiej premiery nagrodzonego Oscarem dokumentu „O krok od sławy” przyglądamy się dokumentalnej polityce i strategiom amerykańskiej Akademii Filmowej.

Odkąd w 2002 roku Oscara zdobyły „Zabawy z bronią” Michaela Moore’a, sprawnie poruszającego się po świecie mediów skandalisty, instynktownie czującego komercyjny potencjał wybieranych tematów, sekcja dokumentalna znowu błyszczy w świetle fleszy. Przed każdą ceremonią rozdania Oscarów wiele profesjonalnych stron filmowych usiłuje wytypować zwycięzcę, stosując rozmaite kryteria i wróżbickie narzędzia wykształcone i uznane za skuteczne na przestrzeni czasu. „O krok od sławy” – tegoroczny laureat, od dziś goszczący na polskich ekranach – od początku zajmował w tych typowaniach wysoką pozycję. Warto jednak zwrócić uwagę, jak rozkładają się sympatie: zwykle zamiast prostej, poukładanej rosnąco, czarno-biało wartościującej hierarchii powstaje ranking wieloznaczny, wskazujący tytuły, które „odhaczyły” najwięcej kratek z listy oscarowych plusów i minusów. Szacuje się, kto wygra, ale też który tytuł może zaskoczyć, a który wygrać powinien – czyli w domyśle nie ma na to szans, bo jest zbyt trudny, bolesny, za mało atrakcyjny... W ostatnim przedoscarowym artykule znany portal Indiewire umieścił film Morgana Neville’a w drugiej kategorii, jako faworyta typując „The Square” Jehane Noujaim i Karima Amera, a jako film najlepszy, ale z góry skazany na porażkę – „Scenę Zbrodni” Joshuy Oppenheimera i Signe Byrge Sørensen. Dwa pozostałe nominowane w tym roku filmy, „Piękna i bokser” i „Brudne wojny”, od początku były pomijane przez bukmacherów, bo reprezentowały zajęte już przez mocniejszych kandydatów kategorie. W tym podziale doskonale uwidacznia się schemat nagradzania, a także nominowania dokumentalnych kandydatur.

„O krok od sławy” opowiada o piosenkarkach z chórków, zjawiskowych, ale od lat pozostających w cieniu gwiazd, którym towarzyszą. To tak lubiana przez Akademię „niesamowita historia” – opowieść o wyłuskanym przez twórców zwyczajnym-niezwyczajnym bohaterze. Ten sam schemat realizował – notabene świetny – „Człowiek na linie” (2008), dokument opowiadający o francuskim linoskoczku, który w 1974 roku przeszedł po linie rozciągniętej między budowanymi wówczas wieżami World Trade Center. Podobna myśl przyświecała „Sugar Manowi” (2012), jednemu z bardziej popularnych dokumentów ostatniej dekady, w którym, tak jak w „O krok...”, ogromną rolę gra muzyka. Niedawna samobójcza śmierć twórcy tego przeboju, Malika Bendjelloula, przynosi smutną refleksję na temat filmowej branży. Sukces „Sugar Mana” zapewnił bohaterowi filmu, zapomnianemu muzycznemu geniuszowi Sixto Rodriguezowi, powrót do światła fleszy, a utalentowanemu reżyserowi przyniósł splendor i sławę. Nie był jednak w stanie zaoferować Bendjelloulowi nic, co naprawdę ważne w codziennym życiu – poczucia zakorzenienia czy wsparcia. Reżyser czuł się izolowany, nie radził sobie z powrotem do ciężkiej rzeczywistości po uprzednim sztucznym katapultowaniu w świat gwiazd, cierpiał na bezsenność i depresję. Ale jego problemy skutecznie zasłaniała złota poświata pożądanej statuetki i często goszczący na pięknej twarzy uśmiech. Prestiż, także ten płynący z wyróżnienia podczas ceremonii, jest piękny, ale chwilowy. Nie można się nim najeść. Nie uzdrawia.

Przyglądający się egipskim rewolucjonistom „The Square” Noujaim i Amera reprezentowałby kategorię, którą roboczo nazwać można „ważny społecznie/politycznie, aktualny”. Podobnie zakwalifikować można by innych zwycięzców z ostatniej dekady z hakiem. „Szwindel: Anatomia kryzysu” (2010) przyglądał się systemowej korupcji USA przez branżę finansową i kryzysowi ekonomicznemu końca lat dwutysięcznych jako jej bezpośredniej konsekwencji. Zwycięzca za rok 2007, „Kurs do Krainy Cienia”, to wstrząsająca opowieść o zabójstwie bezpodstawnie więzionego afgańskiego taksówkarza przez amerykańskich żołnierzy, zwracająca uwagę na politykę USA w kwestii tortur. Nagrodzona rok wcześniej „Niewygodna prawda” stawia dodatkowo na walor edukacyjny, a swoim głównym bohaterem czyni politycznego celebrytę, byłego kandydata na prezydenta Ala Gore’a. Tematem filmu jest kampania polityka na rzecz zwiększenia społecznej świadomości na temat globalnego ocieplenia. Ciekawe, że stanowiska reprezentowane przez twórców tych filmów przeważnie nie pokrywają się z polityką rządu USA albo przynajmniej z jego niewypełniającymi pięknych, ale pozbawionych pokrycia deklaracji, działaniami. Akademia zdaje się chętnie nagradzać filmy krytyczne wobec oficjalnej linii politycznej, tak jakby w morzu autocelebracji, jaką jest przecież ceremonia, chciała zrobić jeden symboliczny gest, złożyć samokrytykę. Jednak choć wyróżniane filmy jako głos w sprawie i dokonania artystyczne bywają ogromnie istotne i dotykają kwestii kluczowych, to sam akt ich wyróżnienia pozostaje pusty, być może nawet ironiczny.

Wybitna „Scena...” – według mnie film, który lepiej niż jakikolwiek inny tegoroczny kandydat przetrwa próbę czasu – lokuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma typami. O niemoralnej historii indonezyjskiej sceny politycznej i korumpującej sile władzy Oppenheimer opowiada, przedstawiając widzom wybranych bohaterów i ich unikalne, moralnie wieloznaczne historie. W sensie strategicznym blisko tak konstruowanej narracji był też nagrodzony za rok 2004 obraz „Przeznaczone do burdelu”, opowieść o beznadziejnym losie dzieci, urodzonych i mieszkających w kalkuckiej dzielnicy czerwonych latarni. Haczykiem, który zaczepia widza z historią są pojedynczy bohaterowie, z którymi szybo można poczuć więź, ale temat filmu jest znacznie szerszy i uniwersalny. W tym roku zabrakło tylko przedstawiciela kategorii „Niesamowita natura”, której reprezentanci zwyciężali na przestrzeni ostatnich lat dwukrotnie. Za 2005 statuetkę zgarnął przedstawiający wędrówkę pingwinów cesarskich na Antarktyce fantastyczny „Marsz pingwinów”, cztery lata później ten zaszczyt przypadł wizualnie zapierającej dech w piersiach „Zatoce delfinów”, kwestionującej praktyki połowu tych morskich ssaków w Japonii. Ale kolejna statuetka dla sprawnie nakręconego, poruszającego dokumentu o zadziwiającym świecie natury to tylko kwestia czasu.

Najważniejsza zmiana, determinująca przyszły kształt dokumentalnej kategorii, zaszła po cichu, w oddali od czerwonego dywanu i pełnych łez przemów dziękczynnych. Od zeszłego roku członkowie Akademii nie muszą już oglądać wszystkich nominowanych tytułów w kinie na oficjalnym pokazie i potwierdzać tego stosownym podpisem. Obecnie do 6 tysięcy głosujących wysyłane są na DVD przeglądówki, z którymi mogą oni zapoznać się w domowym zaciszu podczas rodzinnego seansu z popcornem lub przerwą na e-maila. Głosy natomiast oddają poprzez internetowy, elektroniczny system. Jest wygodniej, ale zmiana sytuacji, w jakiej doświadcza się filmu, nie może nie wpłynąć na wyniki głosowania. Pierwszy wybrany w tym systemie tytuł – „Sugar Man”– był bez wątpienia najbardziej komercyjnym spośród zeszłorocznej puli. Nieuchronnie oceniane z perspektywy domowej kanapy filmy ciężkie i bolesne – jak „Scena zbrodni” – będą miały trudniej, a te lżejsze, przyjemniejsze i bardziej optymistyczne – jak „O krok od sławy” – łatwiej. Jak słusznie zauważa utytułowany producent (odpowiedzialny m.in. za „Człowieka na linie” i film Bendjelloula) Simon Chinn: „Może nowy system jest bardziej demokratyczny, ale daleko mu do merytokracji”.