„Nie znoszę określenia »horror«. Wolę o tych filmach myśleć jako o baśniach dla dorosłych”, wspominał Christopher Lee, największy gwiazdor Hammer Films, któremu role Draculi i monstrum Frankensteina otworzyły drogę do międzynarodowej kariery. Ale hasło „Hammer” przywołuje na myśl kino grozy – zaskakująco nowatorskie mimo wiktoriańskiego kostiumu. Teraz legendarna wytwórnia wraca na filmowy rynek, zaś do wyreżyserowanej przez Jamesa Watkinsa „Kobiety w czerni” hasło „baśń dla dorosłych” pasuje idealnie. Choć bez kilku chwil przejmującej grozy się nie obejdzie.

Powrót do przeszłości

Młody prawnik Arthur Kipps (Daniel Radcliffe) przyjeżdża do ponurego angielskiego miasteczka. Jest początek XX wieku, ale na prowincji czas jakby się zatrzymał. Mieszkańcy patrzą na obcego podejrzliwie i próbują jak najszybciej się go pozbyć. Tym bardziej że Arthur przyjechał, by wyjaśnić sprawę spadku, którym jest domostwo na Węgorzowych Moczarach, rzekomo nawiedzane przez ducha samobójczyni. Gdy ktoś ujrzy widmo, jakieś dziecko umrze wkrótce w męczarniach. Producenci nie ukrywali, że Radcliffe’a zatrudnili do głównej roli ze względów komercyjnych. Ekranowy Harry Potter okazał się jednak całkiem dobrym aktorem, umiejętnie odnajdującym się w konwencji gotyckiego kina grozy, unikającym przerysowań, o które w takiej roli było łatwo.

W ogóle „Kobieta w czerni” ma klasę, jakiej filmowy horror dawno nie widział, bazuje przede wszystkim na umiejętnym operowaniu światłem, dźwiękiem i pracą kamery, po komputerowe efekty specjalne sięgając w ostateczności. Wytwórnia Hammer świadomie nawiązuje w ten sposób do swojej przeszłości. Choć do jej reaktywacji doszło już kilka lat temu (a jeszcze wcześniej studio próbował reanimować m.in. reklamowy potentat Charles Saatchi), jedynym komercyjnym sukcesem nowego wcielenia Hammer Film Productions był remake wampirycznego horroru „Pozwól mi wejść”. „Kobieta w czerni” to pierwszy od połowy lat 70. gotycki horror wytwórni – idealnie wpasowujący się w stylistykę dawnych produkcji.

Film

Przepraszamy Amerykanów

Historia Hammera nie zaczęła się wcale od kina grozy. Wytwórnia, założona w 1934 roku, przez ponad dwadzieścia lat kręciła tanie melodramaty, kryminały i policyjne thrillery. Niskobudżetowe filmy były dość chętnie oglądane, ale niezależne studio nie nadążało za zmieniającymi się gustami publiczności. Do czasu, gdy zatrudniło scenarzystę Jimmy’ego Sangstera, który we współpracy z reżyserem Terence’em Fisherem stworzył pierwszy wielki hit wytwórni: „Klątwę Frankensteina” (1957). Dziś horrory Hammer Film Productions zaliczane są do popkulturowej klasyki, ale gdy zaczynały swój triumfalny pochód przez kinowe ekrany na całym świecie, krytycy filmowi byli jednomyślni. Po premierze „Klątwy Frankensteina” recenzent „Tribune” pisał: „Przygnębiający i poniżający dla każdego, kto kocha kino”. Wtórował mu „Sunday Express”: „Przyprawiający o mdłości sposób zarabiania na życie”. A gdy okazało się, że film odniósł sukces także za oceanem, w recenzji na łamach „Time’a” pojawiło się kuriozalne wyznanie: „Czuję się zmuszony, by przeprosić wszystkich uczciwych Amerykanów za to, że wysłaliśmy im coś w tak złym guście”.

Po latach miało się okazać, że „Klątwa...” nie tylko postawiła na nogi podupadającą wytwórnię, nie tylko okazała się pierwszym z licznych finansowych sukcesów studia, lecz także zapoczątkowała nurt, który nawet po 60 latach wciąż wpływa na kino. Hammerami – jak szybko zaczęto nazywać charakterystyczne filmy brytyjskiej wytwórni – inspirowali się Andy Warhol, Roman Polański i Tim Burton, swoje uznanie dla nich wyrażali Martin Scorsese i Quentin Tarantino. „Klątwa Frankensteina” stała się jednym z tych filmów, które zmieniły kino. I żeby nie było wątpliwości: nie mówimy tu o żadnym arcydziele. To film wyreżyserowany przyciężką ręką, niespecjalnie emocjonujący, dziś broni się głównie dobrymi rolami Christophera Lee i Petera Cushinga. Hammer wyprodukował kilka znacznie lepszych filmów, m.in. „Draculę” (1958), „Rasputina, szalonego mnicha” (1966) czy „Kobietę węża” (1966), którą dziennikarz Tomasz Beksiński wspominał jako jedno z najbardziej traumatycznych wspomnień z dzieciństwa.

Na granicy kiczu

Dziś większość produkcji Hammera oglądamy z przymrużeniem oka, ale jak słusznie wskazuje Sinclair McKay, autor świetnego opracowania historii studia „A Thing of Unspeakable Horror”, już w latach 50. istniał pewien rodzaj niepisanej umowy między wytwórnią a widzami. Hammery były świadomie przeestetyzowane, balansujące na granicy kiczu, kręcone seryjnie w tych samych wnętrzach i plenerach. Z jednej strony było to wymuszone ograniczeniami finansowymi, z drugiej – szybko zaczęło być znakiem rozpoznawczym kolejnych produkcji studia. Musiała więc pojawić się scena w karczmie, bohaterowie, którzy w krytycznej chwili okażą słabość, wreszcie mocno wydekoltowane dziewczęta, uciekające przez las przed wampirem/wilkołakiem/ maniakiem seksualnym. To paradoksalnie bardzo ważny aspekt filmów wytwórni Hammer.

McKay sugeruje, że to one – na masową skalę wprowadzając do kina grozy czytelne aluzje seksualne – przygotowały grunt pod obyczajowe zmiany w Wielkiej Brytanii, podkreślone wkrótce rockową rewolucją Beatlesów oraz sukcesem serii filmów o Jamesie Bondzie. Dziś kino podobnej rewolucji nie potrzebuje. „Kobieta w czerni”, żadnym przełomem nie będzie. Ale nowe władze Hammera zdają sobie z tego sprawę. W filmie Jamesa Watkinsa liczy się więc starannie budowany nastrój, narastające z każdą sceną napięcie i niepokój. Hammer kiedyś kino grozy odmienił, teraz próbuje przywrócić mu dawną klasę. Na szczęście bez niepotrzebnych umizgów wobec wielbicieli dawnych hammerów. Wytwórnia nie potrzebowała parodii filmów sprzed pięciu i sześciu dekad. Potrzebowała za to nowego otwarcia. „Kobieta w czerni” jej to zapewniła. Hammer Film wrócił do gry.