Ukazał się „Dziennik” – jedna z najlepszych książek w dorobku Jerzego Pilcha.

Pilch zaczyna, przyznając się tym razem do utraty wiary w Boga. Niedługo potem serwuje czytelnikowi kolejny wstrząs, odcinając się od kibicowania klubowi piłkarskiemu Cracovia. Jeśli ktoś zna Pilcha albo jego książki, wie, że są to zmiany wręcz rewolucyjne. Co więcej, choć autor tego nie precyzuje, można domniemywać, że jedno wynikało z drugiego. Pilch odwrócił się od Stwórcy, bo zasłużona w historii polskiej piłki kopanej Craxa od kilku lat zbiera cięgi od futbolowych słabeuszy piłkarskich. To oczywiście wytłumaczenie bardzo atrakcyjne literacko, ale niewykluczone, że trop jest fałszywy, zwłaszcza że Pilch w finale odwołuje akces do ateizmu i przyznaje, że wbrew kolporowanym przez siebie pogłoskom podwawelskim pasom nigdy nie przestał skrycie sprzyjać. Dla porządku można dodać, że pod koniec roku 2009 Jerzy Pilch się sprzeniewierzył, a dwa lata później odzyskał religijny zapał, a wszystko to się stało w czasie, kiedy prowadził dziennik i publikował go we fragmentach na łamach „Przekroju”. A jednak jeśli autor „Pod Mocnym Aniołem” odpala takie race, wprowadza ferment wśród fanów jego twórczości i fanów Cracovii Kraków, coś musi być na rzeczy, jakaś sytuacja graniczna za tymi bezprecedensowymi wyznaniami, inicjującymi i narrację, musi się kryć.

Tropów szukałbym we wpisach poświęconych okolicznościom pogrzebu Jarosława Iwaszkiewicza, a detalicznie rzecz ujmując, w kwestii jego trumiennego uniformu. Jak wiadomo, autor „Brzeziny” kazał się pochować w galowym stroju górnika, co powszechnie uznano za dziwaczną fanaberię. Dopatrywano się w tym nawet kuriozalnego aktu serwilizmu wobec pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Gierka – że niby Iwaszkiewicz próbował sobie zaskarbić przychylność genseka także w życiu pozagrobowym. „Umysłowe zamroczenie? Tajemnica? Zagadka? Ani jedno, ani drugie, ani trzecie. A cóż dziwnego jest w tym, że człowiek schodzący do podziemnych krain przywdziewa strój tych, którzy dzień w dzień podziemne chodniki i labirynty przemierzają?” – zauważa Pilch, dodając, że córka pisarza wyznała mu w prywatnej rozmowie, że wybór ostatniej garderoby jej ojca jest dziełem kierowcy, który wysłany po ciemny garnitur dla pryncypała nic odpowiednio ciemnego – poza górniczym uniformem – w szafie nie znalazł.

Oczywiście dociekania na temat funeralnej kreacji Iwaszkiewicza są pretekstem, anegdotą, którą Pilch obudowuje rozważaniami na tematy pierwsze, czyli fenomenów śmierci, przemijania, straty. W kolejnych wpisach pojawią się przyjaciele i bliscy, którzy odeszli, na czele z babką Czyżową, bohaterką wielu wcześniejszych tekstów. To już u Pilcha było, nigdy dotąd jednak nie pojawiało się z takim natężeniem. Autor „Marsz Polonia” pisze o doświadczeniu choroby, którą oswaja i rozbraja, jak to ma w zwyczaju, po literacku, ale bez napinania, z błyskotliwą i kolokwialną momentami autoironią. „Niedawno byłem jednym z najmłodszych asystentów na wydziale polonistyki, potem należałem do „młodej redakcji” „Tygodnika Powszechnego”, niepostrzeżenie i krótko, ale przynajmniej ze dwa lata byłem „młodym literatem” – teraz roztrzęsionymi łapami trzymam się juniorskiego stołka w przedsionku dla pacjentów”.

Pilch pisze tak, jakby urodził się po drugiej stronie Sudetów i był prozaikiem czeskim, a nie polskim. Niezwykle rzadka u naszych autorów znośna lekkość w opisywaniu życiowych przygód, zwycięstw i porażek przebija z każdego akapitu „Dziennika”. Nawet taki wydawałoby się mile łechcący męską próżność incydent (pisarz poderwał, a właściwie dał się poderwać pewnej przystojnej i dużo młodszej Bałkance podczas rozdawania autografów na targach książki), przeradza się w słodko-gorzką impresję z tete-a-tete i jego konsekwencji. Pilch igra z czytelnikiem. Z pozoru nie spełnia obietnicy sugerowanej w tytule. Zawiodą się wszyscy ci, którzy szukają diariusza codzienności. Kilka kolejnych wpisów potrafi poświęcić wrażeniom z lektury (Schulz, Mann) czy obejrzanych filmów („Rewers”, „Biała wstążka”, „Avatar”), nie zająkając się o tym, co tego dnia jadł i pił (jest za to o paleniu coraz trudniej osiągalnych gauloisów, za którymi uganiał się po Warszawie). Sporo wspomina – dzieciństwo w Wiśle, czasy studenckie, lata spędzone w redakcjach „Studenta” i „Tygodnika Powszechnego”, przyjaźń z Marianem Stalą i Tadeuszem Słobodziankiem, wizyty u matki. Jest dużo o katastrofie smoleńskiej i awanturach na Krakowskim Przedmieściu, trochę o warszawskim pejzażu i osobistej Pilchowej topografii stolicy.

Pilch jest wybiórczym komentatorem rzeczywistości, przyznaje, że coraz mniej bywa, a jeszcze mniej chętnie podróżuje. Z mniejszą skrupulatnością niż w cotygodniowych felietonach w „Tygodniku Powszechnym” czy „Polityce” tropi grafomaństwo i bufonady, ale jeśli już zagnie parol, to biada tym, którzy nawinęli mu się pod klawiaturę. Myślałem, że Pilch nie przebije samego siebie i nie stworzy frazy równie zabójczo precyzyjnej, błyskotliwej i totalnej, którą wiele lat temu zmasakrował Pawła Paliwodę (odsyłam do felietonu o ciasteczkach). A jednak. Weźmy pasus o Januszu Rudnickim, który postulował przewietrzenie kanonu lektur szkolnych, powątpiewając: „Zastanawiam się, czy Mickiewicz był inteligentny?”. „Janusz, ty się nie zastanawiaj! Błagam cię, nie zastanawiaj się! Jakiekolwiek masz mocne strony, zastanawianie się do nich nie należy” – odparował Pilch. „Dziennik” nie przynosi rewelacji i nie obnaża faktów z życia Pilcha, nie tylko dlatego, że w części był już publikowany w „Przekroju”. Pilch autodemaskuje się od lat. „Dziennik” można traktować jako dopełnienie jego prozy będącej fikcją stricte literacką. To jedna z najlepszych książek w dorobku Pilcha, festiwal hipnotyzującego gawędziarstwa podbitego głęboką egzystencjalną refleksją o naturze życia i literatury, co zresztą na jedno wychodzi.