Gdy Ralph Fiennes już zdecydował się na reżyserski debiut, postanowił działać ambitnie i zarazem bezpiecznie. Ambitnie, bo wybrał mniej popularny dramat Szekspira (w kinie dotąd nierealizowany, w telewizji zaledwie parę razy).

Bezpiecznie, bo Szekspir, na dodatek przeniesiony we współczesne realia i z doborową obsadą, to samograj. Plan był więc doskonały, jego realizacja udała się jednak połowicznie. Fiennes potraktował dzieło Stradfordczyka jako doskonały materiał publicystyczny. Historię Koriolana, który próbuje zdobyć władzę absolutną w Rzymie, a wypędzony przez pobratymców zawiązuje przeciwko nim sojusz z najgorszym wrogiem, można bez problemu osadzić w każdych realiach. Fiennes swój film kręcił w Serbii i właściwie nie musiał dopisywać do niego innych kontekstów: pamięć o wojnie na Bałkanach jest przecież wciąż świeża. Brytyjczyk wiernie trzyma się szekspirowskiej frazy, ale wszystko wokoło jest nowoczesne: armia, czołgi, parlamentarne obrady, dyskusje w telewizji.

Film

Fiennes jednak nie ma innych pomysłów ponad stwierdzenie, że polityka jest tak samo brudna i upodlająca dziś jak w czasach Szekspira, a być może nawet w czasach Koriolana – 2500 lat obłudy, zdrady i przedkładania własnych interesów nad publiczne dobro. Świetne zdjęcia Barry’ego Ackroyda, scenografia i montaż tej banalnej publicystyki nie są w stanie ukryć. „Koriolana”przed porażką ratuje aktorstwo. Fiennes nadaje ambitnemu i okrutnemu politykowi ludzkie cechy. Doskonale wypada zwierzęcy Gerard Butler jako jego rywal, a później sprzymierzeniec Aufidius. Ale ekran należy przede wszystkim do Vanessy Redgrave grającej matkę Koriolana, z dumą wysyłającą go na wojnę z wrogami Rzymu, z dumą także znoszącą upokorzenia, jakie syn jej później funduje. To właśnie ona, rozdarta między matczyną miłością a obywatelskim obowiązkiem, niepostrzeżenie staje się centralną postacią dramatu i jedyną, której losy budzą w widzach silniejsze emocje.