Autora „Z zimną krwią” można posądzić o wiele występków, ale na pewno nie o to, że grzeszył skromnością. Przechwalał się, że widział nagiego JFK, i niepochlebnie wyrażał się o wizualnych walorach jego genitaliów. Znał też Roberta Kennedy’ego. Ta zażyłość nie przeszkodziła mu chełpić się, że poznał także zabójców obu braci – Lee Harveya Oswalda i Sirhana B. Sirhana. „Szansa, żeby jedna osoba znała ich wszystkich, musi być astronomicznie mała” – wyznał.
W „Portretach i obserwacjach”, które właśnie ukazały się po polsku nakładem wydawnictwa Albatros A. Kuryłowicz, jest szkic o Louisie Armstrongu. „„Satch” z pewnością już o tym zapomniał, lecz był jednym z pierwszych przyjaciół piszącego te słowa” – zagaja Capote. Następnie wspomina podróże parostatkiem między Nowym Orleanem a Saint Louis, podczas których miał okazję nie tylko widzieć i słyszeć legendarnego trębacza w akcji, lecz także z nim współpracować. „Satch” wyposażył chłopaka w bambusową laseczkę oraz słomkowy kapelusz i zatrudnił w charakterze stepującego tancerza oraz zbieracza datków od pasażerów. „Trwało to całe lato, stałem się bogaty i próżny” – pisze Capote.
Być może stwierdzenie, że w trakcie rejsów po Missouri Capote przeżył artystyczną inicjację i narodził się jako showman, który uwielbia być w centrum uwagi i brylować w wykwintnym towarzystwie, to nadużycie. Ale faktem jest, że showmańskie tendencje i graniczącą z bufonadą wiarę we własną wyjątkowść Capote zdradzał już w dzieciństwie. Sześć lat po występach na parostatku Capote napisał do Armstronga – wówczas już sławnego jazzmana – list z prośbą o załatwienie pracy w legendarnym Cotton Clubie. Tupeciarzem był od małego. Dykteryjka z Armstrongiem sugeruje jeszcze jedną skłonność Capote’a. „Satch” jawi się autorowi „Harfy traw” jako „pulchny i wojowniczo radosny brązowy Budda”. Z wizerunkiem Siddharthy skojarzy mu się także plakat z Marlonem Brando, reklamujący w Kioto film „Herbaciarnia Pod Księżycem”. Jeśli nie był to przypadek, lecz wyraz głębszej fascynacji duchowością Wschodu, to w kontekście sybaryckich ciągot amerykańskiego prozaika rzecz wydaje się bardzo ciekawa. Capote nigdy nie ukrywał, że od zawsze marzył o sukcesie i wyrwaniu się w wielki świat.
Urodził się w Nowym Orleanie, wychował w Monroeville w Alabamie, na głębokim Południu. Jego celem był Nowy Jork. To tam mieszkali, robili pieniądze i kariery ci, którzy go fascynowali, do których chciał dołączyć: pisarze, dziennikarze, filmowcy, finansiści, hochsztaplerzy, arystokraci i celebryci. O tym, że większość z nich to żarłoczne pasożyty toczące Wielkie Jabłko, miał się przekonać później. W dzieciństwie przeżył traumę. Ojciec trafił do więzienia za malwersacje finansowe – Truman Streckfuse Persons, bo tak nazywał się naprawdę, wychowywał się w rodzinie matki. Wkrótce potem rodzice się rozwiedli, stoczywszy wyniszczającą batalię sądową o prawa do opieki nad dzieckiem. Ostatecznie Truman wyjechał do Nowego Jorku, zamieszkał z matką i jej drugim mężem, kubańskim przedsiębiorcą, którego nazwisko przyjął. Ale to postać biologicznego ojca – a przynajmniej tak utrzymują biografowie Capote ‘a – miała decydujący wpływ na jego najważniejsze życiowe wybory. Senior trafił za kraty, bo oszukiwał interesantów.
Truman postanowił także utrzymywać się z kolportowania fantazji, ale bez konfliktów z prawem. Nie interesowała go nauka, godzinami przesiadywał za biurkiem i stukał w maszynę. „Jako dwunastolatek dokładnie wiedział, co chce robić w życiu. Nie interesowało go nic poza pisaniem” – wspominał jeden z przyjaciół z dzieciństwa. Wspinaczkę na literacki parnas zaczął w amerykańskim stylu – na początku lat 40. zaczepił się jako goniec w „New Yorkerze” (skąd zresztą szybko wyleciał po tym, jak uraził poetę Roberta Frosta). Niedługo potem opublikował w „Harper’s Bazaar” trzy opowiadania (w tym świetne „Miriam”) i został przez magazyn „Life” obwołany jednym z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy, którzy nie opublikowali jeszcze książki. W takich okolicznościach wydawniczy debiut był kwestią czasu. W 1948 roku ukazały się „Inne głosy”, konfesyjna powieść o inicjacji i dojrzewaniu, którą sam autor nazwał „próbą przeganiania demonów”. Tematykę pożegnania z utraconym dzieciństwem spędzonym w Alabamie kontynuował w „Harfie traw”. Te dwa tytuły utorowały mu drogę do świata, którego pragnął.
Capote błyskawicznie stał się bywalcem nowojorskich i hollywoodzkich salonów, obracał się w towarzystwie gwiazd sztuki wysokiej i niskiej oraz sztuki zarabiania i wydawania pieniędzy. Został literackim celebrytą, o którego poczynaniach rozpisywały się kolorowe magazyny. Pokłosiem tych doświadczeń było „Śniadanie u Tiffany’ego” (1958), powieść o głupiutkiej imprezowiczce, łagodniejszej wersji Paris Hilton, wiodącej karnawałowe życie i polującej na męża milionera. Capote robił, co mógł, żeby być gwiazdą kolorowych magazynów i obiektem plotek. Nie krył się ze swoim homoseksualizmem, utrzymywał, że miał romans z Albertem Camusem i Errolem Flynnem, w co wierzyli chyba tylko jego najzagorzalsi fani, bo powszechnie było wiadomo, że francuski pisarz i gwiazdor Hollywood byli zatwardziałymi heterykami. W 1966 roku Capote wydał książkę, dzięki której na zawsze zapisał się w historii literatury. „Z zimną krwią” było gatunkową hybrydą, reportażowo- fikcyjną opowieścią o morderstwie farmerskiej rodziny dokonanym przez bandycki tandem.
Podbitą psychologiczną analizą książkę obwołano prekursorskim dziełem, zaś autora ogłoszono twórcą nowego dziennikarstwa. Kolejne jedenaście lat było drogą z nieba do piekła. Cały ten czas Capote pracował nad „Wysłuchanymi modlitwami”, powieścią, która miała być sumą jego obserwacji i przemyśleń na temat życia publicznego i prywatnego gwiazd i bogaczy, wśród których się obracał. Publikacja fragmentów książki w „Esquire” w 1975 roku wywołała skandal. Salon nie wybaczył pisarzowi zdrady sekretów i skazał go na towarzyską banicję. Ostatnie dziewięć lat życia przeżył w osamotnieniu, wspomagany przez garstkę przyjaciół, zagłuszając poczucie wykluczenia alkoholem i narkotykami. „Portrety i obserwacje” (trochę na wyrost opatrzone podtytułem eseje – na to miano zasługuje zaledwie kilka tekstów tej 600-stronicowej cegły) nie wnoszą nic nowego do wizerunku Capote’a. W większości znalazły się tu szkice, wspomnienia i reportaże wydane wcześniej po polsku (m.in. w tomach „Psy szczekają” i „Muzyka dla kameleonów”). Nowością są m.in. intrygujące portrety pisarki Willi Cather, Tennessee Williamsa oraz Elizabeth Taylor. O tym, że Capote był świetnym stylistą i niezłym dziennikarzem, który dla pieniędzy z wierszówek wyprodukował sporo słabych tekstów, oraz bufonem – „Jestem Paganinim semantyki”, mawiał – wiedzieliśmy od dawna. „Portrety i obserwacje” utwierdzają nas w tym przekonaniu.
Portrety i obserwacje | Truman Capote | przeł.Rafał Lisowski | Albatros A.Kuryłowicz 2012 | Recenzja: Cezary Polak | Ocena: 4 / 6