Podoba mi się ten gest – znany pisarz tuż przed sześćdziesiątką porzuca wygody spokojnego życia i rusza do Afryki. „Chciałem zniknąć, rozpłynąć się we mgle”. Jakie miejsce na Ziemi lepiej się do tego nadaje od Czarnego Lądu. Mamy więc rok 2000. Paul Theroux wędruje przez Afrykę od Egiptu przez Sudan, Etiopię, Kenię, Ugandę, Tanzanię, Mozambik, Zimbabwe aż do RPA. To dla niego nie pierwszyzna: raz, że odbył już wiele takich podróży, dwa, że to właśnie w Afryce, w latach 60., autor pracował jako wysłannik Korpusu Pokoju w Ugandzie i Malawi.
Ale ta podróż będzie pełna goryczy. Theroux zapamiętał Afrykę jako ziemię nadziei i entuzjazmu – być może dlatego, że wtedy właśnie żegnano się tam z kolonializmem, a może również z tej przyczyny, że sam był młody. Po czterech dekadach zastaje kontynent wruinie, skrajnym ubóstwie i anarchii, ogarnięty wojną i wszechobecną korupcją, pełen ludzi oszukanych przez wszystkich: przez własne rządy, Zachód, organizacje pomocowe. Pozbawieni nadziei Afrykanie bez celu zabijają czas albo siedzą na walizkach, marząc o ucieczce.
Jednak Theroux, co zresztą dobrze wiemy, nie jest sentymentalny. To, co widzi, opisuje sucho, z sarkazmem, bez zbędnych wzruszeń i idealistycznych mrzonek. Jest ciekawski, nerwowy, bezlitosny w ocenach. Dzięki temu ta świetna książka mówi więcej o współczesnej Afryce niż tony jałowej publicystyki.
Safari mrocznej gwiazdy | Paul Theroux | przeł. Paweł Lipszyc | Czarne 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6