Irvine Welsh z narkotycznych przygód szkockiej klasy robotniczej zdołał zbudować mroczną metaforę całej ludzkości.

Nie byłoby Irvine’a Welsha bez Leith, portowej dzielnicy Edynburga, w której się wychował – ponurej siatki ulic zastawionych pod horyzont ceglanymi komunałkami. Nie byłoby go bez brytyjskiego kryzysu gospodarczego przełomu lat 70. i 80. oraz ultraliberalnych pomysłów Margaret Thatcher na jego rozwiązanie poprzez stworzenie sfrustrowanej armii bezrobotnych. Nie byłoby go bez szkockiego kompleksu niższości wobec Londynu i przechodzącej z pokolenia na pokolenie lokalnej tradycji zapijania na umór postkolonialnego smutku („Być Szkotem to gówniana sprawa!” – krzyczy jeden z bohaterów „Trainspotting”). Nie byłoby go także wówczas, gdyby port w Leith nie był w XIX wieku głównym ośrodkiem handlu opium, a niemieccy i szwajcarscy chemicy nie okazali się w parę dekad później tak sumienni w syntetyzowaniu substancji psychoaktywnych, które potem poznaliśmy jako amfę, kwas czy ecstasy, niezbędne składniki podręcznej apteczki każdego szanującego się imprezowicza. Nie byłoby go, jeśli nie istniałyby analogowe syntezatory marki Roland, odpowiedzialne za grube i tłuste rytmy klubowej rewolucji muzycznej.

Krótko mówiąc, wiele musiało się zdarzyć, by Irvine Welsh stał się tym Irvinem Welshem, którego znamy – jednym z najciekawszych brytyjskich pisarzy współczesnych, skandalistą, brutalistą i mizantropem, ironicznym piewcą szkockiego zadupia oraz złośliwym kronikarzem narkotykowego upadku swojego pokolenia. Choć w opinii wielu pozostaje głównie nihilistyczną bestią reklamującą dragi, sam Welsh kpi z tej etykietki. „A może jestem znakiem ostrzegawczym?” – pyta w wywiadzie dla „Guardiana”. – „Sam już nie wiem. (...) Oczywiście lepiej, żeby ludzie dbali o siebie i byli bezpieczni, ale generalnie to zależy od nich samych. W zasadzie nic mnie, kurwa, nie obchodzi, co kto robi w związku z narkotykami”. Przyszły autor kultowych bestsellerów, urodzony w 1958 roku syn kelnerki i robotnika portowego, miał wszelkie szanse, by podzielić los wielu spośród swoich powieściowych bohaterów i zostać podstarzałym obszczymurkiem szwendającym się bez celu po dzielnicy. W wieku 16 lat porzucił edukację i zatrudnił się jako elektryk.

Zapewne robiłby to do końca życia, gdyby nie pomysł, by wyjechać do Londynu i przyłączyć się do ruchu punk. Dwudziestoletni Welsh grał i śpiewał w punkowych kapelach, a w latach 80. udało mu się na jakiś czas finansowo stanąć na nogi, zajął się bowiem renowacją i sprzedażą nieruchomości. „Niemniej, zgodnie ze starą szkocką tradycją, zdołał bohatersko wyrwać porażkę spomiędzy zaciskających się szczęk zwycięstwa” – jak pisze o sobie w krótkiej notce biograficznej na autorskiej stronie internetowej. Wrócił do rodzinnego miasta, zdobył wyższe wykształcenie, zatrudnił się jako urzędnik. Ten w sumie dość typowy życiorys ma wszelako parę cech szczególnych – Welsh uważa, że miał całkiem szczęśliwe dzieciństwo, nienaznaczone żadną bolesną traumą. „Nie byłem rżnięty naraz przez pięciu wujaszków, jeśli wiecie, co mam na myśli” – wspomina. Uzależnił się od heroiny, jak twierdzi, z głupoty, ignorancji i przekory. „Wmawiano mi, że byle joint weźmie i mnie zabije” – okazało się, że to nieprawda, więc od razu spróbował czegoś więcej. Welsh, w odróżnieniu od swoich licznych rówieśników, potrafił jednak po paru latach odstawić twarde narkotyki. Umiał również wszystko to opisać, a sukces, niczym heroinowy haj, przyszedł niemal natychmiast: jako początkujący prozaik Welsh nie zaliczył serii upokarzających odmów wydawniczych, pierwszy strzał okazał się celny, opublikowane w 1993 roku „Trainspotting” z miejsca stało się książką przełomową, zarazem komicznym i ponurym undergroundowym przebojem, zaś nagroda Bookera ominęła debiutanta podobno tylko z tego powodu, że damska część jury nie była w stanie znieść takiego nagromadzenia językowego i obyczajowego plugastwa. Welsh z kolei nigdy nie ukrywał, że tak naprawdę interesuje go nie turpistyczna groteska, ale coś poważniejszego: „Ludzka kondycja bazuje na klęsce. Nieodmiennie zmierzamy w tym kierunku.

Starzejemy się i umieramy, co jest przecież klęską ostateczną”. Postaci z jego książek – rozczarowani egoiści, wielokrotnie złamani przez życie, wściekli, ślepo hedonistyczni straceńcy – są jak ćmy krążące wokół płomienia. Na tym tle „Ecstasy”, pochodzący z 1996 roku zbiór trzech nowel o mniej lub bardziej toksycznych uczuciach, jest daniem lekkim i przyjemnym, pozostawiającym jednak w ustach smak niepewności. Kto jest bowiem bohaterem tych opowiadań? Czy na pewno pisarka po udarze, pałająca żądzą zemsty kaleka dziewczyna, głupawy kibol albo stały bywalec house’owych baletów? Tytuł podaje klucz do rozwiązania tego problemu: karty rozdaje tu ecstasy, rozrywkowy narkotyk wydeptujący od nowa zarośnięte ścieżki od człowieka do człowieka. Bez niego zginęlibyśmy – zdaje się sugerować Welsh. Z nim zresztą też zginiemy. Oto budująca alternatywa dla zagubionej ludzkości.

Ecstasy. Trzy romanse chemiczne | Irvine Welsh | przeł. Jacek Spólny | Replika 2012 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 4 / 6