„Na początek szokujący coming out: jestem czytelnikiem”, pisze w jednym z felietonów Krzysztof Varga. Książki są jego obsesją, w wielu felietonach do nich wraca – nie do konkretnych tytułów, ale do samej idei czytania, kolekcjonowania woluminów, fizycznego z książką obcowania, co i rusz zastanawiając się, gdzie pomieścić kolejne tytuły, bo przecież każdy księgozbiór ma to do siebie, że rośnie w tempie astronomicznym. Znam ten ból, te akurat felietony są mi wyjątkowo bliskie. Ale Varga jest również widzem i słuchaczem. W ogóle kulturę pochłania nałogowo. Potrafi w równej mierze czerpać radość z lektury powieściowej klasyki, co – przyznajmy, masochistyczną – satysfakcję z oglądania niedobrych filmów. Te najgorsze wytwory artystycznej fantazji (Varga twierdzi zresztą, i nie sposób się z nim nie zgodzić, że słowo „artysta” strasznie się zdewaluowało) rzecz jasna dostarczają najwięcej felietonowych tematów.
„Dowalić jest zawsze łatwiej, niż pochwalić, a i oklaski publiczności bardziej ekstatyczne”. Varga dowala więc na lewo i prawo, najczęściej tym, którzy na to solidnie zapracowali. Można wręcz odnieść wrażenie, że niektórzy literaccy czy filmowi grafomani po to kończą swoje produkty, by zasłużyć na miejsce w felietonie Vargi. Chyba tylko on jeden – poza nieszczęsnymi recenzentami zmuszonymi do odnotowania cotygodniowych premier – jest w stanie pochylić się nad takimi kuriozami jak ekranizacja „Balladyny” Dariusza Zawiślaka czy wieszczący kres neoliberalnej kultury filozoficzny esej Igora Stokfiszewskiego „Zwrot polityczny”, by sięgnąć po przykłady z zaledwie dwóch pierwszych felietonów zbioru. I piszę to bez cienia ironii, wręcz odrobinę zazdroszcząc nie tylko ciętej frazy, ale i nieziemskiej wprost cierpliwości autora – ja przygodę z filmową „Balladyną” zakończyłem po niespełna półgodzinie z poczuciem, że zostałem nie tyle oszukany, co bezczelnie okpiony. Ale Varga nie pisze jedynie po to, by pastwić się nad nieudolnością wybranych elementów polskiej kultury.
Nie jest zgorzkniałym cynikiem – nawet jeśli często stara się za takiego uchodzić – który twierdzi, że po Gombrowiczu i Hasie nic już się dobrego nie wydarzyło. Chwali to, co ponad paździerzowy („żyjemy w Rzeczpospolitej Paździerzowej”, pisze) poziom kultury masowej zdecydowanie wyrasta. Jeśli wśród jego felietonów przeważają te krytyczne, nie wynika to z satysfakcji, że komuś się nie udaje. Varga nie piętnuje potknięć, za to bezlitośnie piętnuje głupotę. Zarówno tę, której efektem jest film „Kac Wawa”, jak i tę, którą upamiętnia betonowy tupolew w Kałkowie. Bo niezależnie od intencji betonowy potworek nie jest przecież hołdem oddanym ofiarom katastrofy w Smoleńsku, ale jedynie pomnikiem czyjejś zuchwałej i nieuzasadnionej wiary w to, że zmarłych można czcić odpustowym badziewiem. Złośliwości Vargi nie wynikają więc z schadenfreude, tylko z autentycznej troski o stan polskiej kultury. Jeśli czytacie ten tekst i/lub czytacie felietony Vargi w „Dużym Formacie”, a może nawet czytacie jego powieści, to mogę śmiało założyć, że jesteście kultury odbiorcami świadomym.
Dobra wiadomość jest taka, że macie prawo być z siebie dumni, należycie do tej grupy ludzi, która przedkłada literaturę, teatr czy kino nad telewizyjny biały szum, z którego co najwyżej wyłowić można zmieniające się jak w kalejdoskopie twarze sezonowych celebrytów. Zła wiadomość jest taka, że jesteście gatunkiem jeśli nie ginącym, to z pewnością zagrożonym. „Koniec świata zbliża się nieuchronnie – pisze Varga – (...) koniec ludzkości, która umie czytać, słuchać i oglądać ze zrozumieniem”. Wystarczy przelotny kontakt z którymś z czołowych kanałów telewizyjnych, rzut oka na listę bestsellerów największej sieci księgarskiej lub filmowy box office, by przekonać się, że ta – w gruncie rzeczy niezbyt oryginalna – analiza stanu rzeczy jest, niestety, prawdziwa.
POLSKA MISTRZEM POLSKI | Krzysztof Varga | Agora 2012