W pierwszych miesiącach roku 1989 nie interesowaliśmy się zanadto losami brytyjskiego pisarza o indyjskich korzeniach, który zadarł z ponurymi irańskimi brodaczami, pozwalając sobie rzekomo na bluźnierstwo względem islamu. Owszem, prasa wspominała zdawkowo o tej sprawie, niemniej była to prasa wydawana i kontrolowana przez państwo socjalistyczne znajdujące się wówczas w stanie z grubsza agonalnym. Wolne media jeszcze nie istniały, ale nawet kiedy już zaistniały, w postaci „Gazety Wyborczej” w maju tamtego roku, fatwa ajatollaha Chomeiniego skazująca Salmana Rushdiego na śmierć nie stała się, rzecz jasna, tematem pierwszoplanowym – byliśmy zajęci gorączkowym myśleniem o własnej świetlanej przyszłości w świecie bez komunizmu. Niedługo później, w roku 1992, amerykański politolog Francis Fukuyama raczył określić następstwa Jesieni Ludów 1989 „końcem historii”, w wyniku którego liberalna demokracja i radosny kapitalizm zapanują na całym ziemskim globie. W tym samym czasie Rushdie, bliski szaleństwa, rozpoczynał w ścisłej policyjnej obstawie czwarty rok swojej osobliwej odsiadki a rebours. Znaczyło to mniej więcej tyle, że wprawdzie jedna historia może się skończyła, ale zaraz zaczęła się następna. Ponurzy irańscy brodacze wykazali się zaś zadziwiającym politycznym wyczuciem dziejowego momentu.
Dziś już nie ulega raczej wątpliwości, że „Szatańskie wersety” oraz osobę samego pisarza potraktowano w świecie muzułmańskim czysto pretekstowo i instrumentalnie, jako rodzaj kozła ofiarnego – przelana (choćby symbolicznie) krew Rushdiego miała dać początek formowaniu się nowej islamskiej tożsamości. Łączenie fatwy Chomeiniego z późniejszymi wydarzeniami – nowojorskimi zamachami z 11 września 2001 roku, drugą palestyńską intifadą, wojnami z Afganistanie i Iraku, muzułmańskim terroryzmem w Europie, wybuchami wściekłości świata islamu w reakcji na zamieszczenie w zachodniej prasie karykatur Mahometa i, ostatnio, żałosny amatorski filmik o Proroku – nie jest już takie proste, ale da się to wszystko wpisać w pewien schemat podziału świata, z którego, tak jak wcześniej w przypadku zimnej wojny, zaczynają cynicznie korzystać obie strony konfliktu. Gdzieś w tym globalnym chaosie, podobnie jak w 1989 roku, gubi się sam Rushdie. Ale Rushdie nie zamierza chować głowy w piasek i udawać, że nie istnieje. Świadectwem tego „Joseph Anton”, autobiograficzna książka, która nie tylko drobiazgowo relacjonuje lata spędzone przez pisarza w konspiracyjnym ukryciu i w cieniu nagłej śmierci, lecz także przypomina, o co tak naprawdę toczy się gra, jeśli spojrzeć na całą sytuację nie z punktu widzenia globalnych strategii, ale codziennego życia. A toczy się o wolność – zarówno o gwarantowaną wolność słowa czy (braku) wyznania, jak i o całkiem prozaiczną wolność osobistą: swobodę przemieszczania się i wyboru miejsca zamieszkania, bezpieczeństwo bliskich, możliwość spożycia kolacji w knajpie i pójścia do kina.
Salman Rushdie, nie da się ukryć, był przez dekadę człowiekiem pozbawionym podstawowych praw obywatelskich tylko dlatego, że w swojej powieści zamieścił oniryczny – i z gruntu fikcyjny – rozdział o kulisach objawień Mahometa, włączając się dość niewinnie w dyskusję o humanistycznym wymiarze religii islamskiej. Skądinąd zresztą wiadomo, że Chomeini „Szatańskich wersetów” nie czytał. Czy czegoś nam to nie przypomina z własnego podwórka? Joseph – od Josepha Conrada. Anton – od Antoniego Czechowa. Londyńska policja poprosiła Rushdiego, by wymyślił sobie pseudonim, a zatem wymyślił, pożyczając imiona od swoich ulubionych pisarzy. „Joseph Anton” jest książką pisaną w trzeciej osobie, podobnie jak autobiograficzne powieści J. M. Coetzeego. O ile jednak Coetzee próbował w ten sposób osiągnąć maksymalny, chłodny dystans wobec własnych wcieleń z przeszłości, Rushdie tylko maskuje wściekłą pasję, jaka przebija z jego wspomnień. „Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta/ Możesz go zabić – narodzi się nowy./ Spisane będą czyny i rozmowy” – ten cytat z wiersza Czesława Miłosza dobrze ilustruje emocje, jakie stały się udziałem autora „Dzieci północy”. W pewnej mierze „Joseph Anton”, poza tym że jest kroniką trudnych lat po fatwie, stanowi także akt prywatnej zemsty na wszystkich, którzy odmówili Rushdiemu pomocy, mieli go gdzieś, oczerniali go w mediach, obwiniali za zaistniałą sytuację, oskarżali o finansowo motywowaną prowokację, twierdzili, że jest rodzajem literackiej prostytutki, która nagle skarży się, że ją zgwałcono.
To wszystko zostało skrupulatnie odnotowane – przez karty Josepha Antona maszeruje nie tylko falanga islamskich aktywistów obiecujących mu zgon w męczarniach, lecz także parada intelektualistów, polityków i duchownych skłonnych złożyć go w słusznej ofierze oburzonym muzułmanom. Trzeba oczywiście przy lekturze książki Rushdiego – świetnej, trzymającej w napięciu, klaustrofobicznej i rzeczywiście wstrząsającej – pamiętać o paru kwestiach. Po pierwsze, pisarz to szczególnego rodzaju istota: zdolna do ekshibicjonistycznego obnażenia się w stopniu psychicznie niedostępnym przeciętnej ludzkiej jednostce. W „Josephie Antonie” Rushdie dokonuje okrutnej wiwisekcji również na sobie samym, ale nie ma w tym nic dziwnego, brutalną traumę można zwalczyć tylko brutalną terapią. Po drugie, trzecioosobowa narracja nie powinna nas zwieść – historia opisana w tej książce jest autokreacją, relacją prowadzoną z subiektywnej perspektywy człowieka zaszczutego, który chce za wszelką cenę wyrwać się na wolność, a przy okazji wywalczyć trochę wolności dla innych ludzi w podobnym położeniu. Obiektywna praca niezależnego biografa mogłaby zaowocować całkiem inną opowieścią. Po trzecie wreszcie – to już uwaga ogólna – uważajcie, drodzy czytelnicy na to, co mówicie i czynicie w obecności pisarza. Pisarz ma notatnik oraz pióro i nie zawaha się ich użyć. Kiedy to się stanie, możecie być zadowoleni. Albo wręcz przeciwnie.
JOSEPH ANTON. AUTOBIOGRAFIA | Salman Rushdie | przeł. Jerzy Kozłowski | Rebis 2012