Nowy film twórcy „Ediego” spełnia nie do końca wyartykułowane, ale za to mocno zakodowane marzenie o Polsce pięknej i żyznej, miodem i mlekiem płynącej, w której nawet wódka pozwala ludziom żyć. Pomimo pozorów egzystencjalnych niepokojów kojąca rama zamienia wszystko w anegdotę pełną dobrych intencji. Oto fantazja na modny temat zagubionego ojcostwa oraz wytęsknionej męskości. Wrażliwy osiemnastolatek, jego tatuś wykonujący fotogeniczną profesję światowej sławy pianisty oraz równie fotogeniczny dziadek – średniej klasy klarnecista nadgryziony alkoholowym zębem czasu – ruszają na malowniczą Suwalszczyznę. Chcą odnaleźć matkę pianisty, która miała czelność zostawić dom i wrócić do dawnej miłości. Naturalnie mocno skonfliktowani panowie wkrótce zbliżą się do siebie, a towarzysząca im (oraz nam) wstrząsająca tapeta muzyczna zagoi wszelkie egzystencjalne rany i podrażnienia.
W„Moim rowerze” wszystko jest prawie idealne. Prawie robi jednak różnicę. Piękna jest polska wieś fotografowana z czułością dyplomowanego pracownika cepelii przez Piotra Śliskowskiego, piękna jest muzyka Wojciecha Lemańskiego wzmocniona równie „pięknymi” tematami z cyklu „the best of classic”. Urodziwi są także aktorzy. Artur Żmijewski obnosi sprawdzone miny na czele z tzw. metafizycznym szczękościskiem, student krakowskiej PWST Krzysztof Chodorowski wydaje się tak przerażony rolą syna ojca Mateusza, że aż żal na niego patrzeć, natomiast Michał Urbaniak w roli popijającego dziadzia jest wyluzowany i nie gra niczego, może dlatego jest najlepszy w tym zagadkowym zestawie. Scenariusz napisany przez reżysera wspólnie z Wojciechem Lepianką to dobrze przemyślany format. Rodzaj duchowej baśni przypominającej twórczość lidera wśród mistyków za pięć groszy, Paulo Coelho.
Trochę ironizuję, ale oglądając „Mój rower”, nawet na moment nie przestawałem myśleć, że ktoś tutaj chce mnie za wszelką cenę wciągnąć we własne wyrachowane interesy. Konwencjonalna historia o grzechu i przebaczeniu wypełnia się życzeniową głębią, a nadzieje widza na szczęśliwe zakończenie zyskują poczciwe pointy. Doskonale pamiętam, że po „Edim” Trzaskalskiego pasowano na następcę Andrieja Tarkowskiego. Po „Moim rowerze” zdecydowanie bliżej mu do Ilony Łepkowskiej. To mniej więcej ten sam styl. Twórca pamiętnego „Ediego” oraz rozpaczliwie pretensjonalnego „Mistrza” tym razem może być spokojny o frekwencyjny sukces. Lubimy tego typu kojące narracje, a z przyjęcia filmu przez krytykę na festiwalu w Gdyni można wnioskować, że również część dziennikarzy łatwo połknęła haczyk. Nic dziwnego, „Mój rower” zręcznie romansuje ze stylem komediodramatu, miejscami bywa autentycznie zabawny, niesie także tzw. głębokie przesłanie o tym, że niezależnie od kolein losu, ojca ma się tylko jednego. I jedną Ojczyznę. Jak widać, jedziemy rowerkiem pełnym wartości.
Mój rower | Polska 2012 | reżyseria: Piotr Trzaskalski | dystrybucja: ITI Cinema | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 2 / 6