Amerykański reżyser z wdziękiem potrafi połączyć ekscentryczną komedię, inicjacyjną baśń i ujmującą opowieść o sile pierwszej miłości. Anderson uchyla przed nami drzwi do dziecięcej rupieciarni, oszałamiającej intensywną kolorystyką i bogactwem gadżetów. Jednocześnie jednak „Moonrise Kingdom” wznosi się ponad pusty, stylistyczny popis. Film Andersona stanowi raczej ćwiczenie wykonane przez diablo zdolnego prymusa, który oprócz umiejętności włożył w nie mnóstwo serca. Fabularny punkt wyjścia przypomina sytuację, z jaką mieliśmy do czynienia w „Rushmore”. Oba filmy przybliżają nam postać genialnego outsidera występującego przeciw ograniczającej go zbiorowości. W „Moonrise Kingdom” obserwujemy wysiłki Sama, który postanawia zdezerterować z letniego obozu dla skautów.
Tak jak w „Rushmore” główną siłę napędową jego buntu stanowi gorące, młodzieńcze uczucie. W nowym filmie Andersona wybranką bohatera pozostaje zjawiskowa Suzy Bishop. Dziewczynę łączy z Samem jednakowe rozczarowanie rzeczywistością, które w jej przypadku objawia się w pogardzie dla pełnej fałszu atmosfery rodzinnego domu. Mimo ironicznego tonu dominującego w całym filmie rodzącą się miłość reżyser umie potraktować z należną jej powagą. Wizja Andersona pozostaje pozbawiona zarówno perwersyjnej kokieterii, jak i pruderyjnego zawstydzenia. Złożoność spojrzenia na łączącą Sama i Suzy więź najlepiej widać w scenie tańca do ballady Francoise Hardy. Przy dźwiękach „Le Temps de l’Amour” romantyzm łączy się z przyjemnością pierwszego erotycznego doznania. Choć Sam i Suzy pozostają narażeni na wszelkie niebezpieczeństwa okresu dojrzewania, reżyser nieustannie roztacza nad nimi parasol ochronny.
W baśniowym świecie „Moonrise Kingdom” odbyta przez nastolatków podróż staje się egzaminem dojrzałości, którego wynik staje się niemożliwy do zakwestionowania. W obliczu wyrażanej przez Sama i Suzy determinacji nieprzyjazne początkowo otoczenie uznaje w końcu szczerość ich uczucia i prawo do niezależności. W świecie urządzonym przez Andersona sztywne zasady ustępują w końcu miejsca spontanicznemu błyskowi. Tak jak w „Podwodnym życiu ze Stevem Zissou”, postawa młodych ludzi umożliwia spóźnione dojrzewanie także kilku znacznie starszym bohaterom. Aby usprawiedliwić tę marzycielską iluzję, reżyser na każdym kroku sięga po twórczo przetworzone cytaty z amerykańskiej popkultury. Nie przez przypadek ekranowy świat przed grożącą mu mikroapokalipsą ratuje ostatecznie niezawodny Bruce Willis.
Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom | USA 2012 | reżyseria: Wes Anderson | dystrybucja: Kino Świat | czas: 94 min | Recenzja: Piotr Czerkawski | Ocena: 5 / 6