"Śmierć rodziny", choć to komiks całkiem udany, nie dorównuje największym opowieściom o pojedynkach Mrocznego Rycerza z zielonowłosym psychopatą.

Scenarzysta Scott Snyder jest dziś bodaj najjaśniej lśniącą gwiazdą wydawnictwa DC Comics. Na dodatek niemiłosiernie eksploatowaną – zaledwie przed kilkoma tygodniami ukazał się pierwszy numer sygnowanej jego nazwiskiem serii „Batman Eternal”. Pisząc „Śmierć rodziny”, nie miał więc łatwego zadania, wydawać by się mogło bowiem, że o Batmanie i Jokerze napisano już wszystko, co się dało. A jednak pozostał do opowiedzenia jeszcze jeden nieznany rozdział niekończącej się epopei o walce zamaskowanego mściciela z Gotham i jego odwiecznego adwersarza, szaleńca o zielonych włosach. „Śmierć rodziny” jest tyleż historią ponownie przewartościowującą złożoną relację pomiędzy tymi dwoma ikonami komiksu, co sentymentalną podróżą do zamierzchłej przeszłości. Już zresztą sam tytuł nawiązuje do słynnej historii o śmierci drugiego Robina, Jasona Todda.

Po roku nieobecności Joker powraca do Gotham. Gołymi rękoma zabija kilku policjantów, torując sobie drogę do magazynu dowodowego, gdzie trzymana jest skóra zdjęta z jego twarzy przez innego wariata (tę historię prześledzić można z kolei w tomie „Batman – Detective Comics: Oblicza śmierci”). Dla niego to swoisty akt odrodzenia. Joker odgrywa na nowo swoje pierwsze przestępstwa z kart dawnych komiksów o Batmanie, udzielając swojemu przeciwnikowi sadystycznego wykładu, dzięki któremu Bruce Wayne ma pojąć, że są nierozłączni, a istnienie jednego zależy od losu drugiego. „Śmierć rodziny” to jedynie esencja historii rozciągniętej w wersji oryginalnej na dwadzieścia trzy zeszyty historii. Staje się to niestety oczywiste w miarę lektury. Dziur scenariuszowych może tu nie ma, lecz niedopowiedzenia i przewijająca się przez album galeria postaci z nietoperzowego uniwersum potrafi zdezorientować czytelnika zaznajomionego jedynie z główną serią o Batmanie. Niewykluczone, że skala projektu nieco przytłoczyła Snydera, który ewidentnie czuje się najlepiej w kameralnych scenach dialogowych – na szczególną uwagę zasługuje finał, przywołujący na myśl pamiętne ostatnie kadry „Zabójczego żartu” Alana Moore’a – a fabułę konstruuje na niespodziewanej wolcie.

Tym razem mu się upiekło, lecz to strategia niepewna, podporządkowanie nieco chaotycznej opowieści jednemu fajerwerkowi jest bowiem ryzykowne i nie zawsze satysfakcjonujące, o czym można było się przekonać, czytając poprzedni tom cyklu. Głód dobrych historii z Batmanem kazał amerykańskim krytykom komiksowym zachwycić się „Śmiercią rodziny”, choć nie do końca zasłużenie. Istotnie, jest to album, od którego trudno się oderwać, a Snyder umiejętnie wkomponowuje do – skądinąd potraktowanej zupełnie serio – makabrycznej, prowokacyjnej fabuły elementy pulpy i rozwiązań charakterystycznych dla komiksu przygodowego sprzed dziesiątek lat. Nie przestaje mu jednak ciążyć fakt, że tworzy jedynie część układanki. Polityka wydawnicza zarówno DC, jak i Marvela narzuca scenarzystom coraz to nowe, tasiemcowe fabuły, niekończące się crossovery, których wynikiem musi być obowiązkowa zmiana panującego status quo, co niekiedy paraliżuje artystyczną wolność. Kolejną publikacją z linii „Nowe DC Comics” będzie „Batman: Rok zerowy. Tajemnicze miasto”, gdzie Snyder po swojemu przedstawi początki Mrocznego Rycerza. Nietoperza mitologia pisana jest na nowo.

Batman: Śmierć rodziny | scenariusz: Scott Snyder, ilustracje: różni artyści | przeł. Tomasz Sidorkiewicz | Egmont Polska 2014 | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 4 / 6