Żywiołowe sekwencje karate inkrustujące „Brick Mansions” dają nadzieję na odrodzenie filmu kopanego, przeżywającego okres świetności w czasach, kiedy gwiazdami ekranu byli Chuck Norris i Steven Seagal

Z tym, że nowi strażnicy Teksasu walczą o prawa mniejszości. Zarys fabuły jest niemal identyczny jak we francuskim oryginale (czyli „13 dzielnicy”). Oto jedna z dzielnic Detroit, w której żyją kolorowi i Latynosi, zostaje odseparowana od zasiedlonego przez białych miasta, stając się lokalnym gettem. To tam spotyka się wszelkie zło tego świata: narkotyki, przemoc, rabieże. W czasach, kiedy polityczna poprawność traktowana jest z nabożną czcią, nawet takie odstępstwo jawi się interesująco, a przy okazji wydaje się celnym prztyczkiem w nos zadanym kulejącej polityce multikulturowej.

Tym bardziej że panujący w tym świecie porządek ulegnie w końcu ciekawemu przewartościowaniu dzięki dwójce białych – a jakże! – idealistów karateków. Finał tej historii razi naiwnością i uproszczeniami, ale przyciąga wyrazistym egalitarnym wydźwiękiem. To kino łopatologiczne, ale z wartościowym przekazem. Co prawda, żeby doczekać końca tej historii, nieraz trzeba zagryźć zęby. Filmowe uniwersum irytuje nieliczeniem się z prawami fizyki i biologii, ale potrafi oczarować choreografią walk i niezwykle sprawnym montażem. To zdecydowanie za mało, żeby spełniła się obietnica podtytułu „najlepszy z najlepszych”, ale wystarczająco, ażeby nie zakląć z żalu za pieniędzmi wydanymi na bilet.

Brick Mansions. Najlepszy z najlepszych | Recenzja: Artur Zaborski | Ocena: 3 /6