„Medicus” przenosi nas dziesięć wieków wstecz, rekonstruując ówczesny świat Londynu i Persji. Filmowe uniwersum różni się jednak od sztandarowych przedstawień średniowiecza. Stölzl odmalowuje jedenaste stulecie grubą kreską, ale wypełnia kontury paletą barw. Nic dziwnego, że do tego kolorowego świata oświecenie puka w drzwi i okna. Symbolem tego jest Rob Cole (Tom Payne), uczniak idealista, który wyrusza z Europy na Bliski Wschód, by tam zgłębić tajniki sztuki lekarskiej. I jak to w kinie drogi bywa, zanim dotrze do celu, bohater będzie musiał się zmierzyć z antagonistami, napotkać heroinę romansu, a przy okazji wziąć udział w lokalnym konflikcie – tu narastającą agresją między Persami a Żydami. A jakby tego było mało, trzeba też będzie powstrzymać szalejącą epidemię cholery. Tematy i motywy wyjątkowo chętnie namnożyły się w scenariuszu.
Efekt? Zbyt wiele jest tu elementów, nad którymi trzeba było zapanować, za dużo wątków, które trzeba było ogarnąć. Dlatego ten pomyślany jako historyczna superprodukcja film nie mógł się udać. Nawet jeśli Niemców utożsamiamy z hasłem „Ordnung muss sein”, to Bawarczyk Philipp Stölzl jest zaprzeczeniem stereotypu. Jego filmowi brakuje już nawet nie tyle żelaznej, ile jakiejkolwiek dyscypliny, o porządku nie wspominając. Projekt wymknął mu się spod kontroli. Chcąc opowiadać o lekarzach, sam zdaje się potrzebować interwencji biegłego chirurga, który zaszyłby scenariuszowe dziury i przykrył techniczne niedociągnięcia.
Chorego „Medicusa” ratuje jedynie zdrowy egalitaryzm w przedstawieniu narodów. W czasach gdy Hollywood z temperamentem kserokopiarki powiela stereotypowe, niezasłużone portretowanie Persów (vide „300: Powstanie imperium” czy „Operacja Argo”), podejście Stölzla zwraca na siebie uwagę sprawiedliwością. W jego uproszczonym filmie Brytyjczycy, Żydzi, Arabowie i Persowie zostali obdzieleni po równo pozytywnymi i negatywnymi cechami (z przywar zresztą próbuje się tu – o zgrozo! – żartować), a rozwój świata jest możliwy jedynie wtedy, kiedy następuje międzykulturowa wymiana wiedzy i doświadczenia. Niczym w domino: obalony mit obala kolejny.
Swoboda myśli to fundament oświecenia, progresu i zdrowia – mówi Stölzl, ilustrując ową mało oryginalną konkluzję portretem zakochanych w sobie Brytyjczyka (podającego się za Żyda!) i Persjanki. W czasach gdy w ograniczonym sankcjami Iranie na planach filmowych giną ludzie stosujący chałupnicze materiały pirotechniczne, nawet tak naiwne przesłanie może się przysłużyć zmianie takiego stanu rzeczy. A że film ma potencjał komercyjny (w Niemczech w tygodniu premierowym zobaczyło go więcej osób niż drugą część „Hobbita”), wypada jedynie przymknąć oko i powiedzieć: bierzcie i idźcie nań wszyscy