Dla polskiej imigrantki symbol ten szybko staje się zjadliwie ironiczny, gdyż na granicy zostaje rozdzielona z poddaną kwarantannie siostrą i deportowana. ewa ucieka się jednak pod protekcję nowojorskiego przedsiębiorcy robiącego w rozrywce, czyli, bez owijania w bawełnę, alfonsa, niejakiego Bruna, który łapówkami ratuje dziewczynę z opresji. Co dzieje się dalej, zgadnąć chyba nietrudno.
„Imigrantka” z pewnością kusi starannie wystylizowanym ponuractwem miejskiego gąszczu z betonu, szkła i stali. Szarzyzna zakradająca się do każdego kąta pozwala wierzyć, że nad amerykańską metropolią początku lat 20. nieustannie unoszą się burzowe chmury, zresztą i sama ewa swój los widzi w barwach sepii. Nawet erotyczne tańce urządzane przez Bruna w podrzędnej spelunie mają w sobie tyleż burleskowego wdzięku i energii, co chochole pląsy. amerykański sen nie będzie udziałem katowiczanki. Gray bezlitośnie wikła ją w miłosny trójkąt, mnożąc kolejne nieszczęścia, sprowadzając na dno dna, od którego jeśli się nie odbije, to na zawsze ugrzęźnie w mule. Na scenie pojawia się też empatyczny magik Orlando, któremu ewa wpada w oko, lecz kobieta nie może opuścić miasta bez siostry, na której leczenie zarabiać ma, dzięki pośrednictwu obrotnego Bruna, dotrzymując towarzystwa jego nadzianym klientom.
Przez dwie godziny Marion Cotillard efektownie cierpi. Na scenie tancbudy, w łaźni, na ulicy, w łóżku, na pryczy i w kościele, aż ten festiwal zgryzoty staje się niemalże nie do zniesienia i prowadzi do całkowitego zobojętnienia na los ewy. Zbolała mina tytułowej imigrantki, do której praktycznie ogranicza się ekspresja Cotillard, nie maskuje scenariuszowego niedostatku. Gray próbuje niby zagrać na religijnej nucie i zaakcentować rolę kluczowych dla katolicyzmu kwestii przebaczenia, pokuty oraz odkupienia, które są życiowymi kierunkowskazami kobiety, ale dochodzi przy tym do banalnych wniosków, niemiłosiernie brnąc koleinami wtórności do spodziewanego finału. Zadatki na interesującą postać miał sutener Bruno, bo dzięki talentowi Joaquina Phoenixa, etatowego już aktora amerykańskiego reżysera, udało się nadać mu choćby powierzchowną dwuznaczność. To również człowiek, któremu przed laty przyśnił się amerykański sen i chce przekonać innych, aby uwierzyli w to, w co sam nie wierzy, że udało mu się go ziścić.
Pojawia się też jeszcze jeden zgrzyt – Cotillard usiłuje mówić w „Imigrantce” po polsku. I o ile nie sposób nie docenić starań samej aktorki, która pewnie nieraz zwichnęła sobie język, zasadność owego zabiegu jest cokolwiek dyskusyjna, bowiem nasza rodzima mowa brzmi na ekranie po prostu karykaturalnie.
Imigrantka | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 2 /6