„Rodzinka nie z tej Ziemi” nie jest animacją, którą moglibyśmy się pochwalić w Kosmosie. Na Ziemi zresztą też.

W filmie Cala Brunkera na rasę ludzką składają się wyjątkowo głupiutkie i wredne jednostki. Ziemianie w Kosmosie uchodzą za prymitywną cywilizacje, zapóźnioną w technologicznych osiągnięciach, za to wiodącą prym w pielęgnowaniu złych intencji.

Nawet Facebooka, iPhone’a ani internetu nie byliśmy w stanie sami wymyślić. Opracowali je na nasze potrzeby przedstawiciele innych planet, podstępnie uprowadzeni i przetrzymywani w słynnej Strefie 51. Królem tego miejsca jest generał Szanker, prawdziwie czarny charakter. To w jego sidła wpadają protagoniści – bracia Skurcz i Gary z planety Baab.

Perypetie niebieskich ludków prowadzą do dobrze znanego finału, w którym dobro zwycięża zło, a rodzina okazuje się najważniejsza ze wszystkiego. Nie ma w „Rodzince...” oryginalnych refleksji dla dzieciaków ani atrakcji dla starszych widzów. To klasyczna powtórka z rozrywki, konserwatywna w przesłaniu, a w treści będąca recyklingiem – bohaterowie są wariacją na postacie z „Potworów i spółki”, a międzygalaktyczne przygody stanowią pokłosie hitowych serii („Gwiezdne wojny”, „Star Trek”).

Pogrywanie z popkulturowymi standardami (zwłaszcza w kwestii lądowania kosmitów na Ziemi) to zresztą największa zaleta tego filmu. Ironiczne spojrzenie na mieszkańców trzeciej planety od Słońca dostarcza nawet powodów do zaśmiania się z samych siebie. Jednak humor jest tu nierówny, miejscami wręcz prostacki.
Często też, niestety, scenariusz okazuje się na bakier z logiką. Młodsi widzowie mogą nie zauważyć wpadek, ale starsi zirytują się, że twórcy, aspirując do animowanego „Z archiwum X”, robią błędy wykrywalne bez jakiegokolwiek śledztwa.