Koncerty to twój żywioł i chyba największy sens muzycznej kariery. Jaki był pierwszy występ, który widziałaś w swoim życiu, po którym wiedziałaś, że nic już nie będzie takie samo, i który jest dla ciebie wzorem?
Pierwsze, co zrobiło na mnie piorunujące wrażenie, to zupełnie inna bajka od tego, co robię obecnie. Kiedy miałam 17 lat, byłam przez rok w USA na stypendium. W Nowym Jorku mieszkałam niedaleko Metropolitan Opera. Pewnego dnia pięknie się wystroiłam i postanowiłam pójść zobaczyć operę, i to premierę. Problem polegał na tym, że nie było mnie stać na bilet. W wyjściowej sukience stałam więc pod tą operą i zaczepiałam ludzi, pytając, czy nie mają może wolnego biletu, miejsca. I udało się! Pewien mężczyzna zabrał mnie ze sobą i mogłam zobaczyć ukochaną wtedy przeze mnie śpiewaczkę Teresę Stratas. Siedziałam w pięknej loży, potem byłam nawet na bankiecie i mogłam uścisnąć dłoń artystom. Cały ten wieczór, jego wyjątkowa atmosfera sprawiła, że nigdy go nie zapomnę. To było pierwsze tego typu doświadczenie. Właśnie wtedy zrozumiałam też, że nie ma rzeczy niemożliwych.
A spośród czysto koncertowych doświadczeń?
Piorunujący był występ Buraka Som Sistema pięć lat temu na gdyńskim Open’erze: w biały dzień, dwa zestawy bębnów, po środku DJ. Wydawało się, że tutaj raczej nie wydarzy się nic wielkiego, a jednak niemal urwało mi głowę. Rok później wrażenie zrobił na mnie Die Antwoord z RPA. Podobny punkowy, kosmiczny rodzaj energii miał też na scenie duet The Ting Tings. Z polskiego podwórka dobrze pamiętam występ Fisza w Punkcie w Warszawie, przed laty, kiedy ja jeszcze nie śpiewałam. Przed wejściem była kolejka z dwustu osób i tak sobie myślałam: rany, czy tak kiedyś będzie przed moim koncertem? Po kilku latach sama tam występowałam i przed klubem ludzie też czekali przed wejściem.
W którym momencie zaczyna się u ciebie praca nad występem na żywo? Czy już w studiu podczas pracy nad nowym materiałem myślicie z zespołem, jak dany numer będzie brzmiał na żywo?
W studiu się o tym nie myśli. Są ważniejsze sprawy – treść, nastrój, jak to wyprodukować, żeby było maksymalnie skuteczne. Chociaż akurat przy pracy nad „Jezus Maria Peszek” było trochę inaczej niż na poprzednich sesjach nagraniowych: tę płytę robiłam z Foxem, który jest szefem mojego bandu od pierwszego koncertu. Wiedzieliśmy, że w studiu grają ci sami muzycy, którzy wystąpią na scenie, mieliśmy więc pewne pojęcie, jak przeniosą to na koncerty. Z drugiej strony nie myślę o tym i nie obawiam się, jak numery zabrzmią live, bo Fox jest fantastycznym aranżerem koncertowym. Także mam spokój, że koncertowo materiał zabrzmi dobrze.
Jak wygląda układanie setlisty, budowanie amplitudy koncertowej?
W przypadku płyty „Jezus Maria Peszek”, która wypełnia w dużej części materiał na „Jezus is aLive”, od razu wiedzieliśmy, że na koncertach musimy ją zagrać od początku do końca. Krążek jest na tyle konkretną wypowiedzią, z własną amplitudą, że nie mogliśmy tego układu zmienić. Dopiero po zagraniu materiału z „Jezus Maria Peszek” gramy utwory z poprzednich płyt. Tutaj wybór nie był łatwy.
Skoro miałaś problem z wyborem numerów z dwóch płyt, to co będzie, jak będziesz miała ich na koncie 10 albo więcej?
To wynika z tego, że moje płyty są bardzo wyraziste i dotyczące mojego tu i teraz. Większość starszych numerów jest mi po jakimś czasie trudno poczuć, dlatego też je przearanżowywujemy. Ale do pewnych rzeczy nie ma powrotu. Wiem, że najczęściej będę grała najnowszy materiał.
Podczas twoich występów bardzo ważne i widoczne są choreografia, rekwizyty. Przygotowuje je cały zespół?
Nie, zespół lubi nie wiedzieć, co się wydarzy na scenie. Preferują zaskoczenie. Sceniczne historie wymyślam z moim Edkiem, współtwórcą wszystkiego, co robię muzycznie.
Z czym macie największy problem?
Dla mnie największym wyzwaniem są stroje. Chociaż w przypadku ostatniej trasy jest zdecydowanie prościej niż przy „Marii Awarii”, która była mocno wykreowanym światem i było sporo przebieranek na scenie. Tutaj nie. Głównym moim atrybutem są mocno zużyte spodnie. Zagrałam w nich już tyle razy, że są niebezpieczne – dziurawe i spadające. Zakładam do nich biały t-shirt z namalowaną czerwoną smugą. Tutaj bardzo długo szukaliśmy odpowiedniej dobrej, krwistej czerwieni. W końcu znaleźliśmy spray dla graficiarzy. Maluje się nim też po ciele, ale ono niestety ciężko to znosi.
To dość skromny koncertowy zestaw: podarte spodnie i pomalowana koszulka.
To prawda, skromny, ale skuteczny. W przypadku „Jezus Maria Peszek” zależało mi na tym, żeby nic nie odwracało uwagi od samej muzyki. Wszystko inne okazywało się przekombinowane i kończyło się zazwyczaj tym, że już na scenie nie czułam się dobrze i zrzucałam to, w czym czułam się niekomfortowo.
Powiedziałaś, że twoje ciało ciężko znosi farbę, którą się malujesz, ale ty w ogóle mocno eksploatujesz swoje ciało na scenie. Taki intensywny show to jest to, czego oczekujesz od koncertu?
Są tacy, którzy przekonują, stojąc cały koncert przy mikrofonie, ale dla mnie jest to fizycznie niemożliwe. Muszę się miotać po scenie, spalić na niej dużo energii, emocji. Kiedyś zrobiliśmy taki eksperyment z moim lekarzem. Kazał mi się zważyć przed koncertem i po, i to plenerowym, w upale, więc w trakcie wypiłam półtora litra wody. Zrzuciłam wtedy 3,5 kilo. Przy moich gabarytach to sporo. To porównywalny wysiłek z meczem tenisisty. Wyczerpuje mnie, ale nie umiem inaczej.
Jak przygotowujesz się już przed samym koncertem?
Muszę się rozgrzać jak sportowiec. Każdy mięsień rozciągnąć, by ciało było bardzo sprawne. To zajmuje jakąś godzinę. Nie jem trzy godziny przed koncertem. Przy tej trasie nie piję też alkoholu przed koncertem, bo jest za wiele słów do wypowiedzenia, ten koncert wymaga absolutnej koncentracji. Adrenaliny dodają mi z kolei na przykład problemy techniczne. Lubię grać w takich miejscach, które się na pozór wydają do tego nieprzygotowane. Lubię awarie, gdy coś się zawala. Lubię ten rodzaj adrenaliny, to mnie pobudza. Przed samym koncertem przeżywam jednak ogromny stres. Często myślę, żeby uciec. Ale jak już wchodzę na scenę, to zmieniam się w zwierzę. Bardzo szczęśliwe zwierzę.
W którym momencie wiesz, że to będzie dobry koncert? Od razu jak spojrzysz na publikę?
Najczęściej tak. Mam duże doświadczenie w zarządzaniu publicznością, jeśli mogę tak powiedzieć. Chociaż śpiewam dopiero od dziewięciu lat, to wcześniej kolejne 10 byłam obecna na scenie jako aktorka. Mam świadomość, że mogę wpłynąć na to, jak się dany koncert potoczy. Czasem wystarczy podejść, zmniejszyć dystans, coś powiedzieć. Czasem trzeba ludzi ośmielić, a czasami wprowadzić dystans, jak za bardzo brykają.
Interakcje z publiką nie są zawsze łatwe i przewidywalne. W jednym z wywiadów arek Jakubik wspominał koncert swojego zespołu Dr Misio i jednego z fanów, który oblał go piwem. Jakubik obrócił to w żart, chociaż trochę się przeraził. Później okazało się, że fanem był Ukrainiec i dla niego była to oznaka udanego koncertu.
Ja cenię sobie bardzo interakcje, chociaż oczywiście nie są do końca przewidywalne. Często dzieją się rzeczy niewiarygodne. Na przykład podczas koncertu w Ełku, podczas „Pan nie jest moim pasterzem” na scenę wskoczyły dwie zakonnice i zaczęły tańczyć. Takie historie szczególnie w mniejszych miastach zdarzają się często. Ludzie są tam bardzo otwarci. Lubię, jak wdrapują się na scenę, kradną setlisty, rzucają koszulki, a czasem też i staniki, jak wkładają w dziury w moich spodniach kartki z numerami telefonów albo listy. Kiedyś zawiązali mi też sznurówki, czego nie zauważyłam i mocno runęłam na scenę.
Jak często doświadczasz sytuacji, kiedy wiesz, że ludzie przyszli na twój koncert nie dlatego, żeby posłuchać piosenek, ale żeby zobaczyć kontrowersyjną Marię Peszek, obrazoburczą, satanistkę, która rozbiera się na scenie?
Mam wielkie szczęście, że dużą część sali na koncertach zajmuje grupa prawdziwych fanów. Oczywiście po koncercie, jak rozmawiam i spotykam się z publiką, zdarzają się mądrale, którzy przyszli dla sensacji czy żeby zobaczyć jakiś skandalik. Ale jeśli pokazuję tyłek, to dlatego że mi spodnie spadają i ci, którzy raz byli, to już o tym wiedzą, także raczej specjalnej sensacji tu nie ma. Utrata wagi sprawia, że one po prostu opadają i tyłek sam wychodzi.
Jak wygląda czas po zejściu ze sceny?
Jesteśmy bardzo pobudzeni, gadamy o tym, jak wyglądał koncert. Pijemy, pierwszy łyk zimnego alkoholu po koncercie jest wspaniały. Do tego palimy, mimo że ja tak naprawdę w ogóle nie palę papierosów, ale taki pierwszy mach po koncercie jest wspaniały.
Czyli wygląda to trochę jak po seksie w amerykańskich filmach?
No, ale w kinie robią to faceci.
Po kilku najbliższych koncertach zarządzasz przerwę w graniu.
Tak. Dlatego też wydajemy „Jezus is aLive”, żeby fanów z czymś w tym czasie zostawić, ale też żeby uchwycić coś, co nie wiem, czy się kiedyś powtórzy.
Ile będzie trwała ta przerwa?
Na pewno wyjeżdżam bardzo daleko na pół roku. Co będzie, jak wrócę, jeszcze nie wiem. Czy będę grać dalej koncerty, czy skupię się na nowym materiale. Nie wiem i to mnie kręci. Ta niepewność, otwarcie tego, co się wydarzy.