„Zawsze wiedziałam, że będę artystką. Najpierw chciałam pracować w cyrku, później marzyłam o karierze śpiewaczki operowej, a potem już wiedziałam, że będę aktorką” – powiedziała piętnaście lat temu „Gazecie w Krakowie” Maria Peszek. W 2005 roku dołożyła do tego karierę piosenkarki. Tak naprawdę jednak w nowym wcieleniu nie porzuciła żadnego z wcześniejszych marzeń. Jako piosenkarka Maria Peszek jest zarówno aktorką, jak i diwą, a do tego – jak się szybko przekonała – pracuje w cyrku. Niedawno ukazał się jej trzeci album „Jezus Maria Peszek”. Trzecia kreacja i trzecie uderzenie pięścią w stół, dzięki któremu stała się jedną z najbardziej wyrazistych postaci w polskiej kulturze w tym roku.
Przyjemność a cierpienie
Od początku swojej artystycznej kariery budziła kontrowersje. W pierwszych latach jednak tylko w wąskim gronie. Nie miała oporów przed zadebiutowaniem w sztuce według scenariusza i w reżyserii własnego ojca, Jana Peszka. Było to rok przed ukończeniem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie w 1996 roku w scenicznej adaptacji „Sanatorium pod klepsydrą” Brunona Schulza. Od tego czasu do końca scenicznej kariery chętnie przyjmowała, delikatnie mówiąc, mało oczywiste role. Zagrała na przykład w „Kubuś P.” według „Kubusia Puchatka” Alana Alexandra Milne’a w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Studio (1999). Żeby było jasne, zagrała w nim tytułową rolę. „Jak nazwać ekspresję Marii Peszek? Chaplinowską? Marionetkową?” – zastanawiał się wtedy recenzent „Teatru”. Problem z oceną jej dokonań zaskakująco podobny jest do reakcji na jej płyty. Zagrała w kilkudziesięciu spektaklach. Można ją też było zobaczyć w telewizji („Magiczne drzewo”, „Boża podszewka II”) i kinie (m.in. „Ubu król”). Mimo wielu dobrych recenzji i nagród porzuciła ten kierunek. „Po 10 latach zmagania się z tym zawodem zrozumiałam jednak, że to był falstart, pomyłka. No i kiedy nagrałam już swoją pierwszą płytę, wiedziałam, co chcę robić dalej” – powiedziała w 2009 roku, ostatecznie rozwiewając pytania o powrót na scenę i przed kamerę. Wybór między śpiewaniem a aktorstwem był dla niej jak wybór między przyjemnością a cierpieniem. Efekt nie okazał się wcale taki przyjemny.
Kreacja
Trudno było skrytykować jej wygląd jako aktorki. Praca nad fizjonomią to przecież część zawodu. Kiedy jednak pojawiła się na scenie muzycznej, szybko zderzyła się z komentarzami w stylu „Jeśli ktoś nie umie śpiewać, to niech chociaż ma fajne cycki” (z książeczki do DVD z „Najmniejszym koncertem świata”). Zorientowała się, że trudno będzie jej znaleźć osoby, którym byłaby obojętna. Nie wszyscy zrozumieli jej muzyczną postać, a jak nie zrozumieli, to atakowali. Nie epatowała seksapilem ani wulgarnością jak Doda, nie była też wycofana jak Kasia Nosowska. Wymyśliła sobie postać, która – jak mówiła – „nie żyje w zgodzie z dekalogiem”, „chce opowiadać o tym, co ją boli, by zmieniać ludzi”, „ale żeby rozpoczęła się rewolucja, ktoś musi pierwszy pierdolnąć butelką”. Chciała zrobić ferment w sztuce. Wszyscy wzburzeni jej kreacją powinni jednak pamiętać, że to przecież nie pierwsza radykalna postać na muzycznym rynku. Jak słusznie zauważa dziennikarz muzyczny Piotr Metz, który miał okazję rozmawiać z nią podczas różnych etapów kariery: „Ponieważ Maria jest aktorką, to, czego sama nigdy nie ukrywała, każdy z jej albumów jest pewną kreacją. W muzyce rozrywkowej to jednak chociażby od czasów Dawida Bowiego standard. U nas wielokrotnie swój wizerunek zmieniała na przykład Maryla Rodowicz. Oczywiście jak każdą rzecz można to robić lepiej lub gorzej. Marysi akurat wychodzi to wyjątkowo dobrze”. Sama o swoich kreacjach powiedziała niedawno „Exklusivowi”: „Kiedy pojawiła się »Miasto- Mania« o zagubionej dziewczynie w wielkim mieście, to byłam okrągłym miśkiem w czapce. Kiedy »Maria Awaria« o seksualności, to schudłam 16 kilo i zrobiłam się chudą laską. A teraz jest mięso”. Czy więc jej kreacje to czyste odzwierciedlenie stanu ducha? Metz: „Pamiętajmy, że artysta schowany za kreacją nie zawsze sprzedaje nam swoją prywatność w sposób bezpośredni. Nie należy się na siłę doszukiwać w płytach tego, co się dzieje prywatnie, ale na pewno te dwie rzeczy są nierozerwalne”. Może właśnie dlatego Peszek doskonale czuje się zarówno w seksownej czerwonej sukience, jak i w pióropuszu na głowie albo z pistoletem w ustach. Raz chce być sexy, innym razem szalona, a później strzelić sobie w łeb.
Dźwięki
Jej pierwszą solową płytę „MiastoMania” (2005) współtworzyli Wojciech Waglewski oraz jego synowie Fisz i Emade. Grał na niej m.in. Mateusz Pospieszalski, którego piosenką „Jestem wiatrem, jestem burzą” wygrała Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu pięć lat wcześniej. Wcieliła się wtedy w rolę Gelsominy z „La Strady” Federico Felliniego. Muzycznie „MiastoMania” była mało wybuchowa. Wypełniają ją oszczędne kompozycje okraszone to elektroniką, to kwartetem smyczkowym albo kontrabasem. Wokal Peszek, jeszcze nie agresywny, jakby niepewny. Album wszedł do dziesiątki najlepiej sprzedających się płyt listy OLiS. Na szczyt tego zestawienia trafiła druga płyta Marii „Maria Awaria”. Pokryła się platyną. Wypełnił ją uniwersalny pop, w którym nie brakuje nowoczesnych brzmień. To taki pop a la dzika i nieokiełznana Grace Jones, zresztą w niektórych piosenkach – „Hujawiak”, „Miś” – można znaleźć bardzo bliskie czarnoskórej artystce brzmienia. Na płycie wyprodukowanej przez Smolika nie brakuje elektroniki, ale jest też miejsce na numer zahaczający o country – „Ciało”. Peszek bawi się swoim wokalem, raz wrzeszcząc, innym razem wzruszająco słodko i delikatnie nucąc jak w balladzie „Superglue”. „Maria Awaria” przyczyniła się do przyznania Peszek Paszportu Polityki w 2008 roku. Dwa miesiące temu ukazała się jej trzecia płyta „Jezus Maria Peszek”. Świetnie wyprodukowany przez Michała „Foksa” Króla krążek rozpięty jest między agresywną elektroniką z rockowymi wstawkami i stonowanym ambientem. W „Sorry Polsko” jest wkurzona jak Peaches, potrafi też uwieść smutkiem niczym Beth Gibbons z Portishead. Czuć tu klimat podobny do tego z płyt Renaty Przemyk, Gaby Kulki czy Kasi Nosowskiej. Mroczny, w dużej mierze elektroniczny, alternatywnie popowy.
Słowa
„Nie mogę przejmować się tym, czy odbiorcy uwierzą, że to nie jest kolejna kreacja Marii Peszek. Chciałam, by od początku było jasne, że mówię o sobie. Tamte płyty stanowiły swoiste »chowanie się«; tym razem chciałam znaleźć prosty głos, brutalny przekaz, a do tego stała się potrzebna swoista estetyka” – w wywiadzie dla radiowej Trójki dała tymi słowami jasno do zrozumienia, że „Jezus Maria Peszek” jest o niej. Depresja, kryzys wiary, niechęć macierzyństwa, odrzucenie pełnego patosu patriotyzmu to niektóre tematy z „Jezus Maria Peszek”. „Chciałam odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania: czy jest Bóg, czy chcę mieć dzieci, jak chcę umrzeć i kiedy” – wyznała Piotrowi Metzowi. Peszek śpiewa o sobie, ale paradoksalnie właśnie tu staje się najbardziej wyrazistym głosem swojego pokolenia. W otwierającym album „Ludzie psy” nawołuje do rewolucji niczym Cool Kids of Death dziesięć lat temu w numerze „Butelki z benzyną i kamienie”. Peszek śpiewa: „Kundle odmieńcy/ Śmieci, wariaci, obywatele degeneraci/Ej, duszy podpalacze/ Róbmy dym”. Tu wyjątkowo Maria nie śpiewa w pierwszej osobie. Reszta wyznań jest już bardzo bezpośrednia. Peszek śpiewa „pan nie jest moim pasterzem”, „nie chciej Polsko mojej krwi”, „ej, czy ktoś słyszy mnie /ej, tu jestem/ na dnie”, „nie urodzę syna, nie posadzę drzewa/nie zbuduję domu”. O tym jak bardzo osobiste to teksty, najlepiej świadczy to, że, jak przyznała sama w wywiadzie dla „Polityki”, jej mama po przesłuchaniu płyty popłakała się, a tata stwierdził, że musi się chwilę zastanowić.
„Albo taka odważna, albo taki tchórz” – stwierdził jeden z anonimowych internautów w swoim komentarzu o Marii. Na pewno trzeba mieć odwagę, by tak otwarcie pisać o sobie. Peszek ma tylko małego pecha, że żyje w kraju, gdzie słowa „patriotyzm”, „wiara”, „macierzyństwo” powodują wzrost ciśnienia do granicy wojny. Jednak Maria nie boi się ich używać i co ważne, nikogo przy tym nie obraża, nie kpi i nie liczy na okładki w tabloidach. Taki sposób bycia w polskiej muzyce to rzadkość.