Od razu trzeba powiedzieć, że na siódmym krążku Lisy nie ma hitów na miarę „Change”, „Someday (I’m Coming Back)” czy „All Around the World”. Nie znaczy to jednak, że „Seven” nie powinno się znaleźć na półkach u fanów Stansfield i solidnego soulu.

Lisa wciąż atakuje mocnym głosem i uwodzi równie mocno namiętnością, co parkietowym feelingiem. To przecież ona odniosła największy sukces wśród soulujących Brytyjek od czasu Dusty Springfield i ze swojego głosu nie straciła nic. Lisa współpracowała przy „Seven” z Jerrym Heyem, uznanym muzykiem sesyjnym i aranżerem (pracował chociażby przy „Thrillerze” Jacksona), oraz perkusistą Johnem Robinsonem, który grał na płytach Daft Punk, Erica Claptona i Pointer Sisters. Towarzystwo doborowe, które nadało płycie Lisy uroczy smak retro.

Trwa ładowanie wpisu

Już pierwszy numer na płycie „Can’t Dance” idealnie pasowałby na parkiety z czasów początku jej kariery, ale też do zabawy fanów ostatniej płyty Daft Punk. Kolejny, „Why”, to przypomnienie jazzowych zapędów w twórczości Stansfield. Orkiestrowy klimat i soulowy głos Lisy stworzyły jeden z najlepszych numerów na krążku. Kolejnym jest na pewno finałowy „Love Can” ze skrzypcami w roli głównej – powinien się znaleźć na każdej składance namiętnych kochanków. Są tu też numery, które pasowałyby do soundtracku z kryminałów z lat 70. („Carry On”) albo 80. („Picket Fence”). Oczywiście można zarzucić Lisie, że jest mało nowoczesna, ale to tak, jakby przyczepić się do ostatnich nagrań Paula McCartneya czy Erica Claptona. Stansfield gra soul osadzony w klimacie retro i nie powinniśmy liczyć, że nagle nagra dyskotekowy przebój w stylu „Believe” Cher. Oby Lisa nie zmieniała swojego stylu i wydała kolejny krążek szybciej niż „Seven”. A w międzyczasie zagrała nad Wisłą.

Lisa Stansfield | Seven | Mystic | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6