ej piosenki ceni Quentin Tarantino, ona sama woli kino Romana Polańskiego. Jako pierwsza dała koncert w wirtualnym świecie Second Life. Napisała sztukę teatralną, jest nazywana Leonardem Cohenem w spódnicy. Pod koniec lat 80. jej folkowy album „Solitude Standing” z hitowymi singlami „Luka” i „Tom’s Diner” zdobył multiplatynę. Na kolejnych albumach nie bała się eksperymentować z tanecznymi i industrialnymi dźwiękami, ale najlepiej czuła się przy akompaniamencie gitary. Dowodem jest również jej ostatnia płyta „Tales from the Realm of the Queen of Pentacle”.

Mowa o pochodzącej z Kalifornii Suzanne Vega. Najnowszy krążek to pierwszy premierowy materiał od siedmiu lat. W międzyczasie swoje starsze numery przypominała w czterech kompilacjach z cyklu „Close-Up”. Na wydanym kilka dni temu albumie zagrali stali współpracownicy Vegi: basista Mike Visceglia i perkusista Doug Yowell. Całość wyprodukował irlandzki gitarzysta znany ze współpracy z Davidem Bowiem Gerry Leonard. Gościnnie pojawili się też inni współpracownicy Bowiego, ale też Paula Simona, Petera Gabriela i Boba Dylana. Mimo tak doborowego muzycznego towarzystwa to głos Vegi wybija się z „Tales from...”. Nie jest to materiał nowatorski w karierze Suzanne, ale pokazuje, jak udanie balansuje na granicy gatunków.

Jest folk, trochę jazzu, rocka, a kilka numerów mogłoby spokojnie znaleźć się na popowej liście przebojów. Tradycyjnie Vega nie śpiewa na spacerze po słonecznej plaży w towarzystwie przystojnego młodzieńca, ale porusza bardziej mroczne tematy. W doskonałym, przypominającym numery PJ Harvey „I Never Wear White” śpiewa na przykład: „I never wear white, white is for virgins... My colour is black... For the poet of the dark... For the crone and the bastard”. Oby na jej kolejną równie świadomą wypowiedź muzyczną i liryczną nie trzeba było czekać siedem lat.

Suzanne Vega | Tales from the Realm of the Queen of Pentacle | Cooking Vinyl /Mystic | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6