Leonardo da Vinci jak Sherlock Holmes? Niezupełnie, ale wystarczająco blisko, by nie oprzeć się pokusie zestawienia nowoczesnych serialowych interpretacji obu postaci.

Chociaż twórcy serialu o włoskim geniuszu epoki renesansu musieli zadbać choćby o pretekstową akuratność faktograficzną – oczywiście mocno fantazjując; da Vinci spotyka tu m.in. Draculę – nie związało im to rąk. Ich Leonardo przypomina kolejne wcielenie detektywa z Baker Street, choć Tomowi Rileyowi brak charyzmy Benedicta Cumberbatcha. Serialowy da Vinci jest jeszcze targanym namiętnościami dwudziestokilkuletnim młodzikiem, którego trawi gorączka tworzenia. Całymi dniami buduje różne cuda, które znamy z podręczników i książek – już w pierwszym odcinku dzięki jego wynalazkowi człowiek wzbija się w powietrze – wykorzystując je przy rozwiązywaniu problemów swoich oraz istotnych postaci z kart historii. Przy tym Leonardo – niespokojny duch wplątany jest w polityczne i miłosne intrygi, w które pakuje się z niesłychaną częstotliwością. Motorem napędowym wydanego u nas niedawno serialu jest nazwisko Davida S. Goyera, scenarzysty i reżysera znanego głównie z filmów nakręconych na podstawie popularnych komiksów. „Demony da Vinci”, jak często inne jego dzieła, cierpią na narracyjną czkawkę. Serialowi, mimo potencjału, brakuje niestety wyrazistości, choć może zmieni się to w zapowiedzianym już drugim sezonie, w którym Leonardo ma śmigać po kontynencie amerykańskim niczym Indiana Jones.

Demony da Vinci | dystrybucja: Best Film | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 3 / 6